Mój tegoroczny Dzień Kobiet zaczął się wczoraj wernisażem fajnej zbiorowej wystawy w Domu Norymberskim, Damski Sierpowy. Trochę sztuki, trochę towarzyskiej wymiany zdań, parę obrazków do zapamiętania i wyszłam stamtąd całkiem niegotowa na powrót do domu. Gdzieś by jeszcze poszedł, wina się napił, pogadał…
Zamiast knajpy wybieram jednak późny spacer i trafiam na Kasię Pilitowską, która spóźniona biegnie na wernisaż. Mówi, że cały wieczór uwijała się przy hummusach i że ich Humusija Amamamusi jest pełna, choć już po godzinach. Pytam, czy wobec tego można jeszcze wpaść na wino i w ten sposób skręcamy w stronę Augustiańskiej.
W środku tłoczno, gwarno, wesoło i swojsko. Kasia zakasuje rękawy i bierze się do roboty. Zamawiam hummus z kolendrą i surowymi warzywami. Znam te hummusy z różnych miejsc i sklepów od dawna, nigdy jednak nie dotarłam do samego lokalu Kasi i Barta. Ludzie, którzy siedzą obok integrują się ze mną natychmiast – wszyscy są ze sobą na ty, przedzieleni od właścicieli tylko blatem. Nie wiadomo, kto gada głośniej, do kogo i co konkretnie. Wpadają obcokrajowcy, a ktoś tylko na szklankę (tak, szklankę) stołowego wina, wypitego na stojąco właściwie w drzwiach.
Mikro kuchnia, znajdująca się po drugiej stronie barowego blatu nie kryje żadnych tajemnic. Kaśka kładzie dechę do krojenia prosto przede mną – patrzę jak na moich oczach obiera i kroi rzepę, rzodkiew, marchewkę i cebulę. Czuję się zupełnie jak w kuchni u przyjaciół, żadnego przymusu, żadnej sztywności… Taka fajna, prosta zabiegajka, gdzie wpadasz tylko na jeden rodzaj jedzenia, gdzie poznajesz ludzi i gdzie zaprzyjaźniasz się z obcymi, z którymi nic więcej cię nie łączy, i którzy poza tym jednym miejscem nie mają wstępu do twojego życia.
Przypominam sobie natychmiast wszystkie azjatyckie filmy, szczególnie te japońskie. Kanciapa dwa na dwa, ścisk i tylko jeden rodzaj jedzenia w kilku odmianach. Ramen to ramen. Hummus to hummus. Kawa to kawa. Tak, kawa to kawa, wódka to wódka, bierzesz swoje i lecisz dalej.
Pamiętam taką, no może ciut większą kanciapę z ulicy Ormiańskiej we Lwowie z kawą, której zapach niósł się w dół na wiele metrów. Nic tam prawie nie było więcej, poza dobrą kawą z piasku, którą i tak zazwyczaj piło się na ulicy przed lokalem. Każdy, kto był we Lwowie jeszcze te dziesięć lat temu pamięta.
Kiedy już wiedziałam, jaki błąd popełniłam, otwierając swoje organiczne Papuamu w postaci bistro, myślałam dokładnie o czymś takim – maleńka budka, do której wpada się na kwadrans za to prawie codziennie. Właśnie po to – po ściśle określony, sprofilowany rodzaj prostych, przygotowywanych na twoich oczach dań. Mała przestrzeń, zero dodatkowej obsługi, szef, menadżer i właściciel w jednej osobie, zawsze na miejscu, zawsze w kontakcie z zaprzyjaźnionym klientem.

Hummusija Amamamusi, hummus z kolendrą, podany dla bezglutenowca ze świetnymi tortillami od Tortillas Molino. Zestaw za 22 zł, szklaneczka przyzwoitego stołowego wina za piątaka.
Absolutnie tak powinny wyglądać wszystkie niskobudżetowe lokale z pasją i z ideą. Mniejsze koszty i większa możliwość wybudowania społeczności wokół siebie. A im więcej takich w mieście, tym miasto sympatyczniejsze, milsze, przyjaźniejsze. Wszyscy zresztą coraz częściej szukamy czegoś takiego – realnego kontaktu z obcymi, których pełno na naszych fejsbukach, blogach, w naszym wirtualnym domu. Współczesne, szybkie życie coraz częściej uniezależnia nas od ludzi, ale nasze człowieczeństwo domaga się podstawowego ludzkiego kontaktu.
Dawno już przecież przeminęły czasy, kiedy znaliśmy się tylko z ludźmi z własnej wioski, a każdy obcy wywoływał w nas niepokój. Zbyt wielu obcych wpuszczamy do domu przez okienko przeglądarki internetowej, by wciąż jeszcze czuć się nieswojo przy dużym wspólnym stole, przy którym wczoraj ktoś, kogo znam od trzech minut naprawdę włożył rękę do mojej miski i spróbował tego, co jem. A mnie to naprawdę sprawiło ogromną przyjemność.
I o to chodzi. O to, żeby było miło i przyjaźnie.
Zobaczcie pod linkiem jaka oddolna lokalna inicjatywa.
7 komentarzy
che tam iść!
idź 🙂
Bylam i mialam dokladnie takie samo odczucie. Weszlam i niepewnie zaczelam sie rozgladac jak to miejsce dziala i co mozna tam zamowic. Po czym “szefo” popatrzyl na mnie, usmiechnal sie i powiedzial: “siadaj, moze zaczniemy od szklaneczki wina” 🙂 bylam urzeczona klimatem, swoiskoscia i bezposrednioscia. No i hit – mozna zaplacic w domu przelewem – dostaje sie smska z nr konta i idzie najedzonym i szczesliwym do domu.
tak 🙂
To nawet z zewnątrz wygląda tak. Niedawno przejeżdżałam augustiańską rankiem, zamknięte wszystko, zahaczyłam okiem i pomyślałam: “muszę tu zaglądnąć”! 🙂
Trochę podobny klimacik panował “U Buddystów” (tak się mówiło-nie wiem jak się nazywało) na Sarego. Bywałem tam pod koniec lat 80tych i na początku 90tych ubiegłego wieku:) Obiad zawsze kosztował 10tys złotych:) To było jeszcze przed wymianą:) Siadało się na matach i poduchach wookół małego, niskiego stolika. Dużo od tego czas zmieniło sie w Krakowie:)
przez chwilę myślałam, że też się na to miejsce załapałam, ale chyba już nie. to, co śmignęło mi w pamięci, to stołówka na studenckiej u krisznaitów… ale to jednak inne klimaty, choć nigdy nie jadłam lepszych frytek z selera, niż u nich 🙂 klimat maniuniej, tłocznej dziupli natomiast w moich czasach miał nieśmiertelny bar mleczny Górnik, z 4 stolikami i paniami – ani odrobine nie friendly, ale jednak oswojonymi :))
jednak było to inne życie :))