Uwielbiam targi. Jesień to dobry czas targowy. Dla mnie najlepszy, bo jesień to przede wszystkim bogactwo warzyw, owoców i cudów, które się z nich wytwarza. Tym razem będzie o Targach Natura Food w Łodzi. Jest to dobry adres dla każdego, kto w Polsce zawodowo chce mieć coś wspólnego z organicznym jedzeniem. Do tej pory dorobiliśmy się jedynych porządnych, ogólnopolskich i nawet międzynarodowych targów żywności ekologicznej i naturalnej i są to właśnie Natura Food.
Rok temu pojechałam tam pierwszy raz i wróciłam bardzo ucieszona, z masą kontaktów, produktów i ekscytacją, która ogarnia zawsze mnie, ilekroć coś SIĘ DA. Zresztą poprzednia, piąta edycja miała świetną oprawę towarzyszącą – bardzo bogaty program festiwalu Cohabitat i interesujące targi beEco i Wear Fair. Działo się ogromnie dużo, łącznie z kulinarnym show z gwiazdą Amaro, co naprawdę robiło wrażenie; nie wiadomo było na który wykład czy prezentację pójść, zawsze coś trzeba było stracić.
Tegoroczna edycja zdecydowanie była mniej rozbujała, spokojniejsza, spójniejsza, ale też i uboższa i nudniejsza. Towarzyszyły jej targ beEco, oraz Festiwal Kawy. Oczywiście przy samych targach Natura Food odbywały się spotkania, wykłady i prelekcje i pokazy kulinarne, wydawały się być jednak bardziej branżowe niż lifestylowe – odwrotnie niż w poprzednim roku. Pojawili się za to partnerzy międzynarodowi – Węgrzy i Czesi. Czyli same targi znacznie się uprofesjonalniły.
To dobrze i źle. Dobrze, bo im więcej profesjonalizmu w polskiej ekologii, tym lepiej. A jednocześnie źle, bo im bardziej się to profesjonalne robi, tym mniej pojawia się maleńkich, przydomowych wytwórców. O ile w zeszłym roku udało mi się zdobyć sporo ciekawych i nietypowych kontaktów, o tyle w tym wróciłam ledwie z kilkoma. Jasne, że przez ten rok moja znajomość rynku organicznego bardzo wzrosła, trudno jest się jednak nie przyznać do pewnego rozczarowania, wywołanego znikomą ilością małych wystawców. Tym bardziej wydaje się, że COŚ trzeba wreszcie zrobić z zalegalizowaniem żywności lokalnej i produkcji przydomowej tak, by mali producenci mogli wrócić na nasze lokalne i odwieczne targi, by swobodnie mogli sprzedawać swoje, produkowane tradycyjnie frykasy, jak to się dzieje wszędzie na świecie.
Tymczasem niewątpliwie pozytywnym symptomem na targach beEco był wysyp firm, sklepów, producentów i importerów kosmetyków naturalnych. Ten rynek wyraźnie podbija serca konsumentów, oferując nie tylko świetną często jakość kosmetyków organicznych i naturalnych, ale też coraz bardziej przystępne ceny. W standard już wchodzi rozdawanie próbek i dobrze opracowanych folderów, a przede wszystkim naprawdę bardzo bogata oferta. To już nie tylko oleje arganowe czy mydła z drapiącym pilingiem, ale rozmaite odcienie farb do włosów, kremów pod oczy, niezliczoność szamponów oraz chemii domowej. W tej dziedzinie wszystko szybkim krokiem zmierza w stronę normalności tak, jakbyśmy bardziej dbali o to, co nosimy na skórze niż pod skórą.
Festiwal kawy miał się chyba dobrze. Spodziewałam się większej ilości kaw jednorodnych, ale górowały jak wszędzie mieszanki do ekspresów i oczywiście sprzęt kawowy. Z alternatywy festiwal gościł Javę z Warszawy i wielkie stoisko z kawami ze szwedzkiej palarni Johan & Nyström z ogromną ilością kawowych gadżetów w normalnych cenach. Można było jeszcze dostać kawy Coffee Proficiency, zdaje się bez degustacji i pokazów. W Javie dostałam za mocnego dripa z Gwatemalą bodaj, zaś u J&N za gorący syfon z którąś Kenią i nie najgorszego dripa z Costa Ricą. Nie narzekam jednak, bo na bezrybiu i rak ryba, a i niewątpliwie mój szybki, codzienny aeropress o poranku nie powala jakością…
Pokazy kulinarne towarzyszące Natura Food, w tym roku niemal niepodzielnie należały do Grzegorza Łapanowskiego, zaangażowanego w projekt “Żywność ekologiczna gwarancją dobrego smaku”, przybliżającego gospodarstwa i producentów eko. Grzegorzowi kibicuję, bo niewiele jest osób, które działają w Polsce podobnie do niego, pozytywnie i rozwojowo, skrytykuję za to istotny niuans, że pokaz sponsorowały sosy sojowe Kikkomana, co było bardzo ni z gruszki ni z pietruszki na akurat tego typu imprezie. Ani to ekologiczne, ani lokalne, ani związane z kuchnią polską. Przygotowywanie posiłków z lokalnych organicznych produktów, doprawianych Kikkomanem…? Nie fajnie, nie lubię… Co do samego Łapanowskiego, trzeba przyznać, że od zeszłego roku bardzo się wyrobił, jest swobodniejszy, widać, że się rozwinął, dużo więcej wiedzy i anegdot przemyca w opowieściach. Dietę oczywiście stosuje mięsno-serową, więc powoli jego młodzieńcza sylwetka przybiera kształty typowe dla szefów kuchni, ale co tam będę dyskutować – swoją dobrą robotę i tak wykonuje.
W galerii opis produktów, które rzuciły mi się w oczy.
Wspomnę jeszcze o cudownych jak zwykle konfiturach z Towarów Niezwykłych, cierpliwym panu z niepaloną gryką i soczewicami z Doliny Gryki z Międzylesia, o świetnej w smaku odmianie fasoli białej – wrzawskiej charakteryzującej się bardzo cienką skórą i bardzo delikatnej w smaku, o Arboretum i Zakładzie Fizjografii w Bolestraszycach (Przemyśl), które m.in. uprawia najdziwniejsze rośliny i teraz wystawiało się z różnymi odmianami derenia, oraz o bardzo, bardzo sympatycznym gospodarstwie biodynamicznym z ośrodkiem terapeutycznym w Juchowie… Oni akurat mieli świetne chleby.