Jestem na detoksie i się odtruwam, bo w święta nieźle dałam czadu z jedzeniem. Dziś tylko soki i woda, bo nie mogę przerwać zaczarowanego kręgu. Matko, pierwszy dzień zawsze jest masakryczny, gorzej niż paskudna grypa, wszystko boli.
Śpię więc dużo i właśnie się wybudziłam ze snu, w którym działy się na przemian dobre i niedobre rzeczy. Te niedobre, takie rodem z SF o globalnym zagrożeniu dla ludzkości ze strony bliżej niezidentyfikowanej siły niszczycielskiej, w końcu zostały przezwyciężone, a ja wylądowałam w czymś w rodzaju skrzyżowania autobusu i pociągu, jadąc w swoją niekończącą się podróż we śnie…
Początkowo autobuso-pociąg był wyładowany obszarpanymi uciekinierami, ale zaraz potem – poza jednym starym dziadem z brodą z poprzedniej część snu, siedziały w nim same ładne i dobrze ubrane dziewczyny i chłopaki, tonąc w powidokach niebiesko-fuksjowych świateł z blogowych imprez. W pewnym momencie odkryłam, że moje leżące miejsce w wagono-przedziale, który jednak rozciągał się w głąb w wielką halę z czymś w rodzaju pokoi hotelowych, przypominających miejsca odosobnienia na końcu, jest jednocześnie pre-podium, na którym występuje… Hatalska.
Spoglądałam na nią ze swojego miejsca leżącego, jak z dużym uśmiechem opowiada o zagrożeniach, płynących z ataku ze strony tamtego bliżej niezidentyfikowanego Złego, które w poprzedniej części snu pozostawiliśmy za sobą (ale wtedy Natalii nie było). Robiłam jej zdjęcia w tych różowo-niebieskich światłach, martwiąc się o perspektywę, z której było widać tylko dziurki od nosa i jej rozsypane na wszystkie strony loki. No bo jak zrobić dobrą fotę od dołu? Nie pamiętam nic z tego, co mówiła, oprócz samego zakończenia: “No, tak to właśnie jest”, wypowiedzianego z tym samym serdecznym uśmiechem i lekkością, z jakimi się ją zazwyczaj widuje. Zaraz jednak okazało się, że jest tutaj z dzieckiem. Ale z synkiem, i że musi się tym synkiem zająć, czyli udać do swojego “pokoju hotelowego”, bo dziecko wymaga natychmiastowego snu. To chyba efekt rozmowy z Konradem niedługo przed moją drzemką, zakończonej jego plastycznym zdaniem o tym, że córeczka wymaga natychmiastowego położenia do spania.
Wstałam, kiedy Hatalska się oddaliła i podeszłam do dziewczyny na przednim siedzeniu, trochę podobnej do Idy Mokwy, ale nie będącej Idą, i spytałam, co tu właściwie robi Hatalska? Zdumiała się na moje pytanie: Jak to? Przecież jesteśmy na Sympozjum, ona miała przemówienie.
Sympozjum okazało się być blogerskie, ale żadnych więcej blogerów nie zobaczyłam, bo okazało się, że dziadek z brodą z poprzedniej części snu to jakaś dywersja, która wpuszcza do pociągo-autobusu na sympozjum tamto Zło. Trzeba było z nim walczyć i go stąd wyrzucić, ale dobrze się krył. Poszłam sprawdzić, co z dzieckiem Natalii – spało, a ona obok, oboje na podłodze, wyścielonej kolorowymi poduchami i dywanami, przykryci lekkimi, kolorowymi gazami (tak jak sypiało się w oglądanej wczoraj Drodze do Marrakeszu). Potem znowu okazało się, że dziecko nie śpi, tylko… trenuje coś jak skoki do basenu, który był piaskownicą.
Zrobiłam kilka bardzo ładnych i bardzo dziwacznych zdjęć dzieciaka w ruchu i wkrótce się obudziłam. To znaczy zaczęłam się budzić, bo trochę mi zajęło przypomnienie sobie, gdzie jestem, a jeszcze wolniej wracała mi świadomość tego, dlaczego wszystko mnie tak bardzo boli, każdy mięsień, głowa, dlaczego płuca mam jak wypełnione wodą, dlaczego mi tak ciężko…
A to przecież tylko Święta były.