Zaczęło się od zwykłego zburzenia konwencji. Standardowa projekcja filmowa już w pierwszym planie została zachwiana przez moje współorganizatorki i pomysłodawczynie projektu wprowadzeniem degustacji posiłków z filmu do projekcji. Na uwagę zasługuje to, że inicjatywa wyszła właśnie od dwóch instytucji ściśle związanych z kulturą (kolumna po lewej).
Kolejnym elementem, który zaproponowałam było wyprowadzenie projektu poza sale kinowe i typowo restauracyjne do przestrzeni offowej. Propozycji było kilka, najlepszą okazała się jednak pusta sala po nieczynnym od kilku lat najstarszym w Krakowie i absolutnie kultowym kinie Sztuka.
Było coś niezwykłego w odgruzowywaniu jej, myciu i sprzątaniu, zwłaszcza dla osób, które wiele wrażeń z tej sali wyniosły, a potem w atmosferze, w jakiej sama impreza się odbywała (tutaj zdjęcia).
Od lat nie chodzę na imprezy kulturalne, które zanudzają specjalistycznymi analizami kulturowymi. W moim życiu kultura jest chlebem powszednim – na niej wyrosłam, nią oddycham, ale traktuję ją na tym samym poziomie, co wszystkie pozostałe potrzeby i funkcje życiowe. Zaczęłyśmy więc szukać osoby, która nie zrobi ani analizy filmowej, ani kulinarnej, ani kulturowej w akademickim wydaniu. Dość szybko na horyzoncie pojawił się bloger winiarski, który słynie z bezwstydnego uwielbienia dla dobrego jedzenia. On sam zresztą natychmiast wkręcił się w organizację wydarzenia, proponując świetne after party.
Nie znoszę sztucznych formalizmów, i nie buduję ich wokół siebie. Cenię sobie bezpośredniość, łatwość i lekkość kontaktów, bo na inne nie mam czasu, dlatego też od razu zaczęłam przedstawiać wszystkie osoby biorące udział w projekcie tonem żartobliwym, wzbudzającym sympatię, ale jednocześnie nie poddającym w wątpliwość ich profesjonalizmu. To zawsze zmniejsza dystans i buduje indywidualną relację, jednocześnie bardziej pasując do współczesnego systemu komunikacji wirtualnej.
Każda osoba, która pojawiała się jako potencjalny partner, została potraktowana całkowicie indywidualnie – do współpracy zaproszone zostały nie firmy, lecz osoby, które te firmy budują, i które nadają im indywidualny charakter. Osoby te również zostały zaproszone do wzięcia udziału w samym wydarzeniu, co tym bardziej wzmocniło ich więź z projektem.
Dodatkowo bardzo silny nacisk położyłam na tym, co osobiście uznaję za najistotniejszy element, bardzo często lekceważony podczas organizacji przedsięwzięć kulturalnych, czyli na aktywnym zaangażowaniu samych widzów-uczestników projektu.
Uważam, że budowanie współczesnych projektów bez wciągnięcia w nie odbiorcy jest dużym błędem. Poprzez komputer każdy z nas ma dostęp do wybranych dziedzin życia właściwie bez ograniczeń. Wiedza nie jest już ani nieosiągalna, ani nie stanowi tabu. Jest powszechnie dostępna i łatwa w użyciu – jedynymi kryteriami są tu wola, chęci i potrzeby.
To natomiast, czego najbardziej brakuje osobom funkcjonującym na co dzień w social mediach, na Facebooku, czatach, czy skypach, z nieograniczonym międzynarodowym zasięgiem kontaktów i pozyskiwania wiedzy czy wrażeń, to nawet nie tyle życie towarzyskie, które w dużym stopniu do tych mediów się przeniosło, ale wydarzenie towarzyskie o znaczeniu wspólnotowego działania dla osiągnięcia jakiegoś celu oraz nadanie temu działaniu sensu.
W przypadku kultury takim celem będzie wybudowanie wspólnego odbioru i przeżycia, doznania estetycznego lub nawet duchowego.
Przyglądając się statystykom odwiedzania galerii i muzeów w naszym kraju, łatwo dojść do wniosku, że częściej chodzimy na wernisaże niż na same wystawy. Moim zdaniem dlatego, że mniej potrzebujemy doznać misterium kontaktu ze sztuką, co spotkać się z innymi i razem z nimi przeżyć wspólne doświadczenie tego kontaktu.
Sama sztuka tylko dla wybrańców i specjalistów pozostaje potrzebą przeżycia bezpośredniego. Większość z nas będzie raczej oczekiwała tego, że poszczególne elementy kultury wpiszą się w codzienność, podobnie jak to się dzieje w przypadku wszystkich bodźców, wzruszeń i wrażeń, jakie nieustannie i niezwykle mocno napływają z internetu i telewizji.
Z tego powodu prawie każda osoba, zapraszana na pierwszą edycję Kina w Kuchni, została potraktowana bardzo indywidualnie, jako ktoś, kto kupując bilet za 65 zł, wspiera bardzo ciekawą – wspólną co ważniejsze – inicjatywę i umożliwia w ogóle jej zafunkcjonowanie. Najbardziej wzruszającym momentem tego bezpośredniego zwrócenia się do zaproszonych gości był udział Attaché Kulturalnego Niemiec, Pani Reginy von Ahn, która pomimo silnego przeziębienia i darmowego zaproszenia, należnego poniekąd z automatu oficjelom kulturalnym, przyszła i zapłaciła właśnie dlatego, by osobiście wesprzeć ten dość kosztowny projekt.
Wydaje się, że właśnie takie indywidualne i przede wszystkim również przyjazne podejście do odbiorcy spowodowało jego silne zaangażowanie, a co za tym idzie pozwoliło na wytworzenie się podczas seansu, degustacji i afteru naprawdę świetnej atmosfery, która z kolei zadziałała jako ogromna nagroda zarówno dla odbiorców, jak i sponsorów i jak dla nas, organizatorów.
Teraz, przeglądając Cząstki przyciągania Natalii Hatalskiej rozumiem, że nieświadomie zastosowałam kilka na raz elementów działania niestandardowego, w dodatku lokując go w obszarze naprawdę niedofinansowanej kultury. Sądząc po odbiorze zarówno uczestników, jak i partnerów, wspierających nas finansowo, eksperyment się udał i ma szanse na dalszy rozwój. Wiele osób po obu stronach entuzjastycznie (i dobrowolnie) zadeklarowało dalszą chęć brania w projekcie udziału. Wydaje mi się, że jest to świetna metoda działania, pozyskiwania partnerów komercyjnych, oraz trafiania z określonym produktem w atrakcyjnej formie w oczekiwania odbiorców również dla instytucji kultury.
Nie chodzi oczywiście o to, by wszystkie wydarzenia kulturalne były przeprowadzane pozainstytucjonalnie, w offie, lecz by instytucje kultury czasem wykonały jakiś niestandardowy zabieg, który nie będzie dzielił zaangażowanych osób na organizatorów, sponsorów i widzów, lecz przełamie bariery i pozwoli na równy współudział i wspólne przeżycie danego doświadczenia.