Po raz kolejny w trzy minuty podjęłam decyzję, że jadę gdzieś kawał drogi, zanim się zastanowiłam po co i czy warto. To pytanie postawiłam sobie dopiero w pociągu, uprzytamniając sobie, że na serio spędzam w nim noc, na serio ląduję w innym mieście o 6 rano, na serio jestem cały dzień na konferencji i znowu wracam całą noc. I właśnie zaraz pomyślałam, że przecież nie takie rzeczy się robiło i zawsze było warto.
Po co gnić w domu, jeśli można coś zrobić? Zdałam test na starość, nie jest tak źle.
Może tylko takie drobiazgi, jak podusia i kocyk spakowane do walizki, ubrania na zmianę, kilo organicznych jabłek, suszone pomidory i pudełko z sałatą, oraz to, że nie wbiegam ostatkiem tchu na pociąg, który właśnie rusza z peronu, mogą sugerować pewien wiekowy progres. Póki co jeszcze nie w złą stronę.
Siedzę teraz na tyłach centrum handlowego w Poznaniu, w które płynnie zmienił się Dworzec Główny i korzystam ze spokoju jaki tu wciąż jeszcze panuje. Godzina, dwie i zrobi się jak w ulu.
W Poznaniu nie byłam równe 9 lat. Trochę tego wszystkiego jestem ciekawa. Pamiętam, że te parę lat temu mi się podobało. Z ciekawości odkopałam gdzieś w starej korespondencji list z tego miasta do mojego przyjaciela. porównam wrażenia po powrocie.
Wszystko tu jest w delikatnie innym odcieniu, nawet ludzie.
Ta zmiana odczuwania zaczęła się jeszcze w pociągu, jakby ktoś przywoływał mnie do porządku. Z Krakowa startujemy o 22.10, ledwie rozkładam się na swojej kuszetkowej ciasnej półeczce, jak moje sąsiadki składają książki, gaszą światło i udają na spoczynek. Zamykają drzwi i jedyny dostęp powietrza, zaciągają pekapowe brzydkie story. U góry od dłuższego już chyba czasu śpi jakiś mężczyzna. Nikt nie śmierdzi, wszyscy się zachowują. Ja też. Zaglądam na fejsa, bo 22.30 to nie godzina mojego spoczynku. Sieć zrywa i więcej się złoszczę niż czytam. 23 poddaję się i idę spać. A co, raz kozie przedwczesna śmierć.
Dziewczyna z parteru naprzeciw jest ładna, otulona w krwiście czerwony, lśniący śpiwór. Ułożyła się w bardzo wdzięcznej pozycji, z przechyloną głową i dłonią przełożoną przez pierś do obojczyka. Linie jej ciała idealnie wpasowały się w materię śpiworu; gasnące i rozświetlające się zza zasłoniętych okien światło kolejowych latarni spowijało jej delikatną urodę misterią. Nie zrobiłam zdjęcia. To był bardzo intymny obrazek, z tych co długo zostają w pamięci.
O 5.30 budzi mnie przedziałowy: “54, Poznań, 6.21” – tyle tylko mówi. 54 to znaczy się ja. Oddaje mi bilet, a ja się zastanawiam, co mam robić przez te 50 minut na swojej półeczce o 6 nad ranem, kiedy śpi mi się najsłodziej?
Wyzieram przez okno. Trafiam znów na ten sam widok płaskiej przestrzeni, który po raz kolejny budzi we mnie szczerą niechęć.
To niechęć z tych całkowicie pierwotnych, atawistycznych wręcz. Jestem góralką, moja ojczyzna jest wszędzie tam, gdzie góry. Płaski horyzont to coś, co wywołuje we mnie wewnętrzny smutek, silną nostalgię. Rozległe stepy Ukrainy, romantyczne pola słonecznika czy pszenicy aż po kres to nie moje klimaty. Musi być choćby las, albo bodaj morze, ale morze lepiej z klifami czy wydmami. Choruję na to od dziecka, odkąd mnie pierwszy raz wywieźli na równiny – właśnie do Poznania.
Po dworco-galerii handlowej kręcą się ludzie. Dużo urzędniczych garniturów i garsonek. Czuję się prawie jak na międzynarodowym lotnisku, albo choć na niemiecki dworcu. Trochę studenciaków, dwóch czy trzech obwiesiów, ludzie z laptopami. Przeciętni przechodnie ubrani niby zwyczajnie, ale jakoś inaczej niż u nas.
W publicznym kiblu za dwa złote, w drzwi którego dwa razy niecierpliwie stuka pani kibelkowa przebieram się ze swoich podróżniczego, szarego i luźnego stroju w przypadkowo wybraną na ten dzień lekką białą koszulę i czarne spodnie i czuję, że wyglądam jak stąd. Jestem w porannym nastroju i jeszcze nic mi się nie chce. To nie moja godzina. Siadam więc z kawą Starbucka, która mi nie smakuje, ze swoim podróżniczym zielonym prowiantem na tyłach McDonaldsa, odpalam darmową sieć Burger Kinga i jak mało kiedy mówię globalnym sieciówkom: Halellujah!
Poznaniu witaj, właśnie się budzę.