Powodem, dla którego udaliśmy się 500 km na północ od Bodø (buda), rodzinnego miasta Tor Eysteina, do Setermoen, centrum komuny (gminy) Bardu był pogrzeb jego zmarłej przedwcześnie ciotki Berit. Nigdy wcześniej nie brałam udziału w żadnej protestanckiej uroczystości, i muszę przyznać, że z wielu względów było to niezwykle ciekawe doświadczenie.
Pierwsze, co różni tych ludzi od naszych to sam kościół i jego przeżycie. Ceremonia miała się zacząć o 12; na 11.30 wyznaczono chyba tradycyjne pożegnanie przy pomocy muzyki – nie jak u nas lamentów, zaśpiewów i śpiewanych lub recytowanych modlitw, lecz normalnej muzyki, choć na organy, klarnet i śpiew bliskich. Nie było żadnego “Anielski orszak niech twą duszę przyjmie” (co śpiewała moja mała siostra, swego czasu fanka pogrzebów mojemu maleńkiemu synkowi, lulając go do snu 🙂 ). Były za to po prostu ulubione kawałki Berit, motyw z Misji Morricone, jakieś evergreeny i hity. Nie to jednak było najciekawsze; muzykę na pogrzebach znamy choćby z filmów.
Zbiórka w kościele zaczęła się już od 11. O 11.15 maleńki drewniany kościół był już właściwie pełny. Duzi, mali, starzy, młodzi – wszyscy przyszli długo przed czasem, usiedli w ławkach i nic, po prostu siedzieli w zadumie. Nie zauważyłam, żeby ktoś przyszedł spóźniony. Nikt nie gadał. Nikt nie wymieniał obcinających spojrzeń. Nikt nie poprawiał włosów co pół minuty. Po prostu siedzieli, myśleli, potem słuchali. Nawet nastolatki, nawet dzieciaki.
Jedyny wyjątek stanowiła mała, może trzyletnia dziewczynka, która z kolei głośno gadała, bawiła się,wyglądała z okna, wchodziła na ławkę, spadała z niej – tej nikt nie uciszał, nikt nawet nie zwracał na nią uwagi, jakby wszyscy wiedzieli, że przecież za chwilę sama urośnie na tyle, by wszystko zrozumieć. Za każdym razem, kiedy robiła się szczególnie głośna, podświadomie oczekiwałam grzmiącego głosu proboszcza z mojej wsi: “Uciszyć to dziecko!”…
A tu nic 🙂
Sama ceremonia okazała się być jeszcze ciekawsza. Ksiądz – skromny w postawie, jak i w wypowiedzi, pełen współczucia na twarzy, przywitał obecnych, uścisnął dłonie najbliższym, odczytał parę słów o zmarłej, zmówił jedną modlitwę, a potem zaczął odczytywać napisy na wieńcach. “Zawsze będziesz w naszych sercach”, “Byłaś wspaniałą przyjaciółką”, “Dziękujemy ci, mamo” itd. Część z nich czytali ci, którzy je dedykowali. Jej dzieci, koleżanki z pracy, sąsiedzi. Niektórzy odczytali króciutkie mowy o zmarłej. Wszyscy szlochali, ale naprawdę cicho, dyskretnie, wszyscy się pocieszali, współczuli.
Nie wiem ile maleńki, skromny, drewniany kościółek pomieścił ludzi, może 150, może 200 – oni wszyscy byli tam razem, zjednoczeni, wspierający, przejęci.
Nie było żadnych zawodowych płaczek, żadnych głośnych lamentów, co znam ze swojej wsi. Ci ludzie nie przyszli tam po to, żeby lamentować. Wyglądali na pogodzonych ze śmiercią, jednocześnie gotowych do zaopiekowania się sobą nawzajem, do wsparcia. Berit miała 55 lat. Była pielęgniarką i matką trójki około dwudziestoletnich dzieci. Zmarła w pracy na serce. O tym tam mówili.
Fascynujące było obserwowanie, jak ci ludzie, ksiądz, bliscy i dalecy krewni i znajomi pochylają się nad życiem tej było nie było zwyczajnej kobiety.T o co o niej opowiadali, sposób w jaki o niej opowiadali, jak ją żegnali, tworzyło historię człowieka – zwyczajnego do szpiku kości, a jednak niezwykłego, cennego, bo po prostu człowieka. Bardzo mnie to uderzyło – Berit była pielęgniarką, oddaną pracy i ludziom. Berit była wierną i wspierającą przyjaciółką. Berit kochała swoje dzieci. Berit uwielbiała zbierać jagody, miała świra na punkcie zbierania jagód. Berit uwielbiała podróżować. Bert miała niezwykłe poczucie humoru. Berit była dobra i opiekuńcza…
Żegnaliśmy kobietę, jakich miliony są na świecie. Ani szczególnie utalentowaną, ani wybitnie ciekawą. U nas o takich ludziach mówi się “Pff, pielęgniarka”. “Mało zarabiała”, “Nic szczególnego”, “Ani ładna, ani ciekawa”, “Trójka dzieci, lokalny szpital, i co ona takiego osiągnęła?”… A dla tych ludzi Berit była kimś naprawdę istotnym, kimś, kto pełnił niewielką, ale potrzebną funkcję w tej małej społeczności. Ona była niezwykła, bo kochała zbierać jagody! Czy wyobrażacie sobie coś podobnego u nas?
Zmarła była blisko spokrewniona z jednym, bardzo utalentowanym politycznie dzieciakiem, zastrzelonym w Utoya. Dwoje pozostałych z całej zabitej z ich komuny (gminy) trójki dzieciaków odbyło letnie praktyki w jej szpitalu. Tor Eystein powiedział “Troje zastrzelonych młodych ludzi to bardzo wielka strata dla tej komuny. Ona ich wszystkich znała”.
Pomyślałam sobie, jakie to inne od naszego sposobu myślenia. Gdyby w naszym sąsiedztwie, we wsi obok, czy za rzeką, albo w sąsiednim miasteczku zastrzelono troje młodych ludzi, myślelibyśmy o różnych rzeczach, ale przecież nie o przyszłym życiu i rozwoju tych wsi/miejscowości/okręgu. Nie zobaczylibyśmy straty dla społeczeństwa, może nawet poczulibyśmy ulgę, że nieszczęście dotknęło kogo innego.
Bo właśnie ta osobistość to jest coś, co różni nas od Norwegów. Dla Polaka najczęściej osobiste jest to, co mieści się w granicy jego płotu. To co za płotem sąsiada, może tylko wywoływać zazdrość albo pożądanie, albo złość. Mało kto pomyśli, że ja, sąsiad, dalszy sąsiad, moja ulica, moja wioska czy moje województwo to nadal moje dobro, nasze wspólne dobro, nasza wspólna odpowiedzialność. Norweg zwykle wie, że nie może wziąć, zniszczyć czy zaniedbać cudzej własności, bo to tak, jakby sam sobie szkodę wyrządził. Jeśli sąsiad zbiednieje – zbiednieje cała komuna. Jeśli zginie czyjeś dziecko, czy umrze czyjaś żona – komuna poniesie stratę. U nas tego typu rzeczy są słabo rozpoznawalne, albo nawet wcale.
Fascynujące było obserwowanie, jak ci ludzie opuszczają kościół. Po ostatnich słowach księdza, wszyscy wstali, lecz zamiast zacząć pchać się do drzwi, po prostu stali, czekając na swoją kolej. Najpierw więc szeregiem wyszli wszyscy od przodu do tyłu, ławka po ławce z prawej strony, potem ci z lewej, znowu ławka po ławce, człowiek po człowieku. Dopiero wtedy zaczęli wychodzić ci z górnych balkonów – również w dużym porządku. Uporządkowanie, to coś co od razu rzuca się w oczy. Ale nie takie jak u Niemców – nie ordnung muss sein. Tor Eystein powiedział: “To jest współpraca, tylko to umożliwia działanie komunom”.
Bardzo stary kościół od nowego cmentarza, gdzie miała być pochowana Berit, dzieli jakieś 3, 4 km. Pogrzebnicy zaczęli wsiadać do swoich samochodów i… ani jedno auto nie odpaliło, dopóki ostatni człowiek nie wsiadł i nie zamknął swoich drzwi. Wyobraźcie to sobie – sto samochodów, czekających w największym spokoju, aż wszyscy wsiądą. I wtedy dopiero ruszył karawan z księdzem, i dopiero za nim cała reszta w powolnym szeregu. Nikt niczego nie musiał mówić, niczym nie zarządzał. Wszystko było po prostu jak zawsze, jak ma być.
Potem patrzyłam na ich zachowanie w domu komunalnym. Taki spokój, ciepło, sympatia. Z dwieście osób jak nic, takie dobre wesele. Przyszli, usiedli w szeregach obok siebie, według ustalonego porządku – najbliższa rodzina z przodu, najdalsza coraz dalej. Spokojne i sympatyczne rozmowy, ale bez hałasów, i z drugiej strony bez niepotrzebnych emocji. Siedzieli tak z pół godziny, aż ostatni gość nie skorzystał z toalety, nie znalazł swojego miejsca – co zrozumiałam dopiero potem, bo długo nie mogłam załapać na co oni tak ciągle do licha czekają. Wtedy bez specjalnego znaku znikąd wstał brat zmarłej i zaprosił wszystkich do poczęstunku.
Mając w pamięci nasze stypy, bardzo byłam ciekawa, co zostanie podane. Zwłaszcza po tym, jak Tor Eystein uprzedził mnie, że babcia – głowa jego rodziny – przez cały rok nie wyszłaby z domu do ludzi, gdyby nie udało jej się dobrze wszystkich ugościć. Życiową misją babci jest bowiem karmienie ludzi. Jej twarde spojrzenie mafijnego bossa na mnie zmiękło od razu, jak tylko się dowiedziała, że też interesuję się jedzeniem. “Dobrze, jesteś miła”, powiedziała.
To co zostało podane, wprawiło mnie w lekką konsternację, a potem w prawdziwy podziw. Oni zwyczajnie podali drobno pokrojone w kostkę ziemniaki z tak samo skrojoną marchewką i drobnymi kawałkami marynowanego mięsa – wszystko uduszone razem, prawie papkowate, bez żadnych specjalnych przypraw. Tak zwany Lapskaus, ziemniaczany gulasz o smaku więcej niż ordynarnym.
Potrawa została zapowiedziana, i znowu w pewnym porządku, szereg za szeregiem, licząc od przodu do tyłu, ludzie zaczęli wstawać, zabierać swój talerz i iść do stołów (chyba w końcu wiem co to szwedzki stół!), na których ustawione były wazy z ową papkowatą potrawą i śmiesznym chrupkim pieczywem, bardzo cienkim, bardzo delikatnym, coś jak skrzyżowanie Macy z Wasą. Więc każdy sobie nakładał ile chciał, a po pierwszej kolejce przyszła druga – z dokładkami. Po prostu najedliśmy się ciepłą, prostą i pożywną strawą do syta.
Kiedy już wszystkie pielgrzymki się skończyły, wyszedł drugi brat Berit, przeczytał wspomnienia o niej – znowu w całkowitej ciszy i skupieniu na sali, przerywanych tylko zgodnymi wybuchami śmiechu. Nikt w tym czasie nic nie jadł, wszyscy odłożyli sztućce. Naprawdę, siedziałam z otwartą buzią. Czy u nas coś takiego byłoby możliwe? Czy nikt by nie szeptał, nie wtrącał swoich trzech groszy, swoich wspomnień, czy nie prychałby ze zniecierpliwieniem, osądem albo nawet pogardą? Czy nikt nie uważałby, że ma coś ważniejszego, ciekawszego do powiedzenia? Czy w końcu wszyscy przestaliby jeść z szacunku dla mówcy i zmarłej? Mnie to nie przyszło do głowy, dopiero po chwili złapałam się na tym, że nadal stukam widelcem po talerzu i że Tor Eystein spogląda na mnie, cierpliwie czekając aż skończę…
I wtedy zostaliśmy zaproszeni na kawę i ciastka. Po osiem kawałków ciasta na osobę!
Wrzesień-październik 2011. Na ceremonię pogrzebową nie wzięłam aparatu, co było bardzo przyzwoite, ale czego cholernie żałuję.