Czuję się, jakby ktoś zdjął mi ciężkie jarzmo z ramion. A to za prostą sprawą mojego nowego przyjaciela aparatu Olympus XZ-2. To znaczy za sprawą Staszka Ro i Krzysia Mazurkiewicza, którzy zechcieli spędzić ze mną trochę czasu nad dobieraniem kompakta do robienia zdjęć jedzenia, we wnętrzach i na imprezach. I musiał być kompakt, bo kicham na włóczenie wszędzie ze sobą ogromnych i ciężkich kobył.
Do tej pory przygotowywanie zdjęć było dla mnie sporą udręką i zżerało mi ogromnie dużo czasu. Oraz nerwów. Jako że mój ostatni miły maluszek Nikon S800, z bardzo użytecznym Androidem, ale z ciemnym obiektywem, padł nieodwracalnie, trzeba było zadziałać.
Rozpatrywaliśmy parę modeli, ostatecznie wygrał Olo. W sumie przyznam się, po dużej części ze względu na wygląd. Lekkie retro, ale w stosunku do pozostałych modeli nie tak siermiężny (teraz czemuś wszystkie lepciejsze kompakty są retro). Aż tak bardzo za Leicami czy Smienami to nie tęsknię.
Sprawdzaliśmy Panasonic LX7, Fujifilm X10 i droższe Sony XR100, Fujifilm X20, Sony RX100 i Sony NEX3NL, czyli modele w kategoriach do 1300 i do 1700 zł. Powyżej uznałam, że nie wykorzystam możliwości, poniżej nie było obiektywu, który radziłby sobie w takich warunkach. Różnica pomiędzy 1300 a 1700 do moich potrzeb nie była na tyle znacząca, żeby warto było tracić pieniądze – fotograf ze mnie naprawdę amator i nie zamierzam się kłamliwie lansować na innego, nie o to zresztą chodzi.
Padło więc na Olka. Najtaniej i w dodatku na raty był w Agito.pl – podaję sklep, bo zaplusowali i ceną, i kontaktem i szybkością obsługi. Od kliknięcia w formularz ratalny do pojawienia się kuriera w moim domu minęła jakaś doba z minutami. Wpis jest niesponsorowany, żeby nie było; piszę, bo lubię dobrą obsługę. Za całość z ratami i kurierem zapłaciłam 1300 z groszami.
Olo przyszedł i od razu przypadł mi do gustu z jednego, najważniejszego powodu – radzi sobie w beznadziejnym oświetleniu! Poniżej kilka zdjęć zrobionych na pełnym automacie, bez absolutnie żadnych ustawień – po prostu wymierzony kadr i kliknięty spust (o cholera, chyba powinno być naciśnięty?).
Zdjęcia robiłam około godz. 16 w pochmurny dzień, przy zgaszonym świetle w domu. Zdjęcia z pokoju syna robione były przy zaciągniętych zasłonach, bo akurat oglądał Rush, zamiast się uczyć.
Kocham ten super jasny obiektyw! Absolutnie. To jest tak jakby zyskać w pracy pomocnika, dodatkową osobę.
O ile to mniej roboty z ustawianiem zdjęć i obróbką. O ile mniej odpadów i zepsutych technicznie ujęć! Bloger przecież musi mieć foty. Nawet taki od słowa pisanego, zdjęcia musi wstawiać, bo taka jest formuła bloga.
Moje stare wpisy były zupełnie bez zdjęć – z zasady i z założenia, bo się uparłam. Teraz już wiem, że tak się nie da, a nawet po prostu polubiłam foty. Jak zresztą pisać o ludziach czy wydarzeniach, bez zdjęć? Mistrzowie słowa to tylko potrafią. Ja piszę nieźle, mogę zbudować klimat osoby czy miejsca, przedstawić je jakoś, ale zdjęcia i tak pokażą coś jeszcze. Coś, co każdy zobaczy inaczej, po swojemu.
Ten Oluś w dodatku jest wodoszczelny, deszcz mu nie zaszkodzi. I można mu wsadzić kartę z Eye-Fi. I nawet nieźle leży w ręce. Jest trochę ciężki, no ale lekkie nie mają rozsądnych obiektywów. I jednak to nie są obiektywy-krowy Sony. I robi RAW-y. Nie rozkminiałam go jeszcze do końca, ale menu jest przyjemne, intuicyjne, a wyświetlacz nie przekłamuje kolorów w stosunku do tego, co widać w komputerze.
Myślę, że zanim przejdę z trybu pełne auto w tryby manualne, to jeszcze trochę wód gruntowych zaniknie. A poniżej naprawdę kiepskie warunki oświetleniowe i trochę mojej codziennej prywatności i zwykłego rozgardiaszu. Wszystkie zdjęcia bez statywu, z ręki, bez szczególnego przykładania się do zachowania bezruchu. Zrobione tam, gdzie akurat padło oko obiektywu.