Trochę późno zabrałam się za ten film, tym niemniej gorąco polecam! Ostatnia rodzina Matuszyńskiego to moim zdaniem obraz wybitny. Niezwykle zrównoważony, oszczędny i bez tez, w dodatku zrobiony ze skromnością, pochyloną głową i pełen pokory. Oczywiście emocjonalnie trudny i poruszający, ale jednak zrealizowany znakomicie, gra wszystkich aktorów wyborna. Jestem pewna, że przetrwa próbę czasu i przejdzie do kanonu.
Opowiada o złożonych relacjach rodzinnych u Beksińskich. Wojna, okupacja, wydziedziczenie, przesiedlenie w tle, zaś na co dzień zaburzony syn (dziś pewnie zdiagnozowaliby zespół Aspergera albo inne OSD) i para intelektualistów, która bez współczesnej psychoterapii usiłuje sobie z tym wszystkim poradzić.
Dużo pojawiło się radykalnych zarzutów od bliskich Beksińskich na temat tego, że “oni przecież się tak nie zachowywali”. Że film odczłowiecza (mnie chciałoby się powiedzieć “odbrązawia”), że goni za sensacją, że nakreśla coś, co nie istniało naprawdę. Ale co, jeśli oni się tak nie zachowywali przy ludziach? A w domu? W swoich niezwykle zawiłych wzajemnych relacjach?
Mam wrażenie, że pierwszą ocenę zagłuszyły emocje i wartościowanie moralne, próby uchronienia pewnej ikony i zasady “o zmarłych nie mówi się źle”. Odbieram to jako błąd w sztuce – w ogóle nie chodzi tu o ocenę moralną, bo sami Beksińscy przyjmowali swój los z dużą pokorą i akceptacją (albo przynajmniej bez walki i sprzeciwu). W recenzjach panuje zdumiewająco zgodna opinia, że film nie pokazuje miłości, ale moim zdaniem trzeba trochę niedowidzieć, żeby owej miłości nie zauważyć. Przecież to jest opowieść o ludziach niezwykle wrażliwych estetycznie, którzy kochają się mimo wszystko i próbują nie utonąć w chaosie, jaki nazywa się życie. Życie w dodatku przeplecione bólem – w tym samym sensie fizycznym co i egzystencjalnym – oraz permanentną śmiercią.
Wizualnie obraz jest po prostu idealny, idealnie odnoszący się do stylistyki tamtych lat. Zarzuty, że za mało w nim sztuki i stosunku do sztuki, wokół których kręciło się życie Beksińskich, są moim zdaniem niezasadne – to obraz całkowicie sztuką przesiąknięty, tyle że jest ona w jego tkance, w tle, w domyśle, w ledwie tylko zaznaczonych rozmowach na jej temat. Ona istnieje POMIĘDZY (czyli wszędzie), a to przecież nie jest rozprawa naukowa na temat twórczości Zdzisława, albo też muzycznych zdolności Tomasza. To film o ojcu i synu, o żonie i matce.
Nikt nie lubi, kiedy jego strefa tabu zostaje naruszona. Stwarza to spory osobisty dyskomfort, a przecież jesteśmy kulturowo zmuszani do dodatkowego zatajania wszystkiego, co niewygodne i mogłoby świadczyć o nas (o podmiocie kultu) źle. Ale – czyż o dysfunkcyjnej rodzinie, w której panuje tyle wzajemnej cierpliwości, wsparcia, próby zrozumienia, ile widzimy w Ostatniej rodzinie, może świadczyć źle to, że mimo dysfunkcji ona trwa, kocha, wspiera i akceptuje?
Społecznie Ostatnia rodzina to ważny film. Mocno kojarzy mi się z odbrązowionymi filmami Kena Loacha. Może więc pora przestać zagłuszać jego wartość ze względu na ochronę tajemnic rodu, który przecież sam jakoś się z nimi uporał? Ostatnia rozmowa Zdzisława Beksińskiego z Piotrem Dmochowskim, w której ten pierwszy przyznaje się do swoich potajemnych pragnień, by kogoś zgwałcić, mówiąc jednocześnie o tym, że zawsze był o siebie spokojny, bo brzydzi się przemocą, świadczy o tym najlepiej.
Osobiście nie znalazłam ani jednego słabego punktu w Ostatniej rodzinie. W żadnej jego warstwie. Uważam, że należy go oglądać z włączoną głową, w skupieniu. Widzieć więcej tego, co odbywa się poza kadrem, poza ciasnym korytarzykiem mieszkania Beksińskich (swoją drogą świetny zabieg narracyjny). Starać się zrobić to, co całe życie wydawał się robić Zdzisław – zrozumieć.