Oswajanie śmierci kogoś bardzo bliskiego trwa. Jest procesem, którego nie warto wypierać, ani przyspieszać. Czas żałoby, czas refleksji, czas akceptacji są jednakowo ważne, co pragnienie ukojenia, zapomnienia. Czas leczy rany, i trzeba pozwolić mu działać. Trzy lata trwało normowanie życia w naszej rodzinie i dopiero teraz, po czwartym roku od śmierci, można powiedzieć, że proces się zakończył i nauczyliśmy się funkcjonować inaczej, bez niego.
Inny wymiar czasowy
1 września 2010,
Powoli wszystko wraca do normy; zaczęła się szkoła, czas na ostatnie zakupy (z okazji deszczu nie mamy jeszcze podręczników). W ciągu tamtych ostatnich dni mało spałam, od powrotu do domu właściwie nic nie robię tylko śpię. Nadeszła wewnętrzna odwilż, a wraz z nią zmęczenie. To zmęczenie w czymś przypomina dudniący echem w sercu smutek. Zresztą może to i jest smutek? Wszystko wydaje się jakieś dziwne: mam jego zdjęcie na pulpicie, uśmiecha się do mnie, ja do niego, wszystko jest jak zawsze.
Pamiętam tyle drobiazgów z jego życia, a tymczasem prawie nie pamiętam tych ostatnich dni między umieraniem a pogrzebem. Głęboko w sercu trochę tego nie rozumiem – no bo jak? On jest, ale go nie ma; nie ma go, ale jest. Dopiero co wróciliśmy z pogrzebu, a było to jakby lata minęły, wszystko się w głowie pozacierało. Te dni rozciągnęły się w czasie, ale czas działał bardzo dziwnie i zaczęłam zapominać rzeczy.
Przypomina mi to noc, w której rodziłam syna – wszystko odbywało się tak wyraźnie – i intensywnie i jednocześnie powoli, a tymczasem prawie nic nie pamiętam. Był jakiś silny, ale nieistotny ból, był strach, ale równie nieistotny, bo rzeczy same się działy, bo wiedziałam, co mam robić. Był wysiłek, napięcie, świadomość, że dzieje się coś ważnego, ale koniec końców wszystko co zostało to jakieś pojedyncze obrazki w głowie. Księżyc w pełni, nagie ramię położnej, kolor mojego łożyska, krew na buzi synka…
Opowieści niesamowite
10 września 2010,
Zadzwoniła siostra – nasz zmarły braciszek był u jednej z pracownic rodziców, obudził ją w nocy. Przyszedł taki, jaki był za życia, ubrany w szarą koszulkę i swoje spodnie dresowe, ładny, szczuplejszy, nie opuchnięty (czyli zdrowy, nie chory). Ona spała i śniło jej się, że Piąty Brat przyszedł i mówi do niej “Wstawaj”. Ona: “Nie, bo śpię”. “Wstawaj, chodź”. “Nie, bo śpię, odejdź”, ale Piąty Brat nie odchodził, stał obok.
Wtedy nagle sobie przypomina, że Piąty Brat nie żyje.
Zerwała się na równe nogi i pobiegła do pokoju syna, chorującego na ciężki przypadek cukrzycy. Syn miał zapaść. Podała mu pięć zastrzyków, zanim się obudził. Drugiego dnia przyszła do mamy płacząc i dziękując Piątemu Bratu. Gdyby zaspała, rano chłopiec byłby martwy, po prostu nie wybudziłby się.
On sobie to wszystko nadal nadzoruje, tak myślę, dom, pracę, pracowników, to co robił za życia i tym się jakoś opiekuje. On był bardzo zżyty z tym życiem tam, w swoim domu. Nie zasnął i nie uspokoił się, zanim wszystko było na miejscu tak, jak powinno być. Prawdziwy gazda…
Bardzo dziwna sprawa z tą śmiercią
23 września 2010,
Minęły prawie dwa tygodnie pomiędzy wybraniem zdjęć Piątego Brata, drukowaniem ich, przyniesieniem antyram z garażu, włożeniem w nie zdjęć i zawieszeniem na ścianę.
Każdy z tych etapów przebiegał osobno i powoli, z wieloma dniami przerwy tak, jakby zrobienie wszystkiego za jednym zamachem było ponad ludzkie siły. W każdą z tych czynności włożyłam sporo uwagi; nie tylko wypucowałam antyramy, ale nawet wyciągnęłam poziomicę do ich zawieszenia.
Kiedy moje ulubione zdjęcia Piątego Brata zawisły na ścianie, usłyszałam w sobie własny głos, mówiący w myślach do bliskiej przyjaciółki, której jeszcze nie poinformowałam o jego śmierci tak, jakby stała teraz ze mną przed tymi zdjęciami i na nie patrzyła: “On już nie żyje”.
Nagle to wszystko ogromnie mnie zdumiało: Kto on?! Przecież nie ON. Nie JA to mówię. Nie TERAZ.
Cała prawda o śmierci jest bardzo niepewna. W ogóle nie wiadomo, czy wydarza się naprawdę.
Mimo wszystko
29 września 2010,
Mimo wszystko tego nie rozumiem. Śmierci. Przypomina mi się czasem – jak w tej chwili – moment, w którym Piąty Brat zgasł, ale jakbym nie szukała w pamięci, nie widzę tego przejścia. Tam się nie wydarzyło nic, nic co mogłabym zrozumieć, ogarnąć. Był i go nie ma.
Co wieczór kiedy gaszę komputer, uśmiecham się do jego zdjęcia, dotykam w nos, mówię: “Pa, kochanie”. I wszystko jest w porządku. A potem sobie przypominam tamtą chwilę w szpitalu i jej nie rozumiem.
Wszystko było prostsze, kiedy się działo, kiedy On mnie potrzebował. To było proste zadanie do wykonania; być z nim, dla niego. Teraz jest znacznie, znacznie trudniej. Teraz nie wiadomo co właściwie z tym wszystkim zrobić? Poza tym, żeby napisać.
Tata już nigdy nie kupi Melexa
28 października 2010,
Kiedy Piąty Brat zaczął leżeć na nefrologii dłużej niż parę dni, a był w formie i pogoda sprzyjała, zabierałam go wózkiem na spacery. Kiedyś bał się wszystkiego, co obce. Poruszał się wyłącznie po tych samych ścieżkach, wykonywał zawsze te same czynności, bał się obcych ludzi i miejsc. Po latach leżenia w szpitalach po prostu cieszył się spacerem. Obserwował budynki, lubił jeździć nad Wisłę. Pod sam koniec zaczął marzyć o przejechaniu się Melexem.
“Ty – tu”, upierał się, pokazując na turystyczną brykę. Na naszym ostatnim spacerze na Rynek dwa razy nawet pokazał na tramwaj, bo wreszcie zdecydował się nim też przejechać. Nigdy mu się to nie udało, bo potem albo pogoda była za brzydka, albo po prostu był za słaby, albo byłam z nim sama, ja czy brat.
Tata wymyślił, że kupi mu Melexa na wieś, nawet zaczął się za nim rozglądać. Piąty Brat spał wtedy z wydrukowanym na kartce zdjęciem. To była ostatnia rzecz, którą mi pokazał, kiedy ostatni raz odwiedziłam go w domu. Samochody zawsze były jego pasją. Uwielbiał jeździć. “Tu-tam”, nalegał do znudzenia, co oznaczało, że trzeba się z nim wybrać na przejażdżkę gdziekolwiek. Najbardziej lubił jeździć uazem w góry. To był stały motyw bajek na dobranoc, “Łazem góy”.
Widziałam dziś karawanę melexów i przypomniałam sobie, że tata już żadnego pewnie nigdy nie kupi.
Ostatnie pożegnanie
2 listopada 2010,
Sama idea odwiedzania umarłych na groby stała się mi obca, odkąd odeszłam od kościoła wiele lat temu. Babcia, dziadek, ciotka – oni wszyscy byli w moich wspomnieniach; na cmentarzu były tylko duchy, specyficzny zapach pogrzebów i świeczki w listopadzie. Teraz było po prostu inaczej.
Zaczęło się parę dni przed od szukania latarenki dla Piątego Brata, wybierania czerwonych (jak Mercedes) świeczek, a potem, no cóż, stania nad tą śmieszną kupą ziemi z ogromną tęsknotą za dotknięciem go, przytuleniem. Tak bardzo chciało mi się go przytulić, że dwa razy dotknęłam jego kawałka ziemi.
Stałam między tymi płaczliwymi modłami i śpiewami, bezmyślnymi zdrowaśkami, między tłumem dalszych i bliższych nieznajomych i nic mi nie przeszkadzało. Nic z tych zewnętrznych rzeczy nie miało znaczenia, bo w tej ziemi spał ktoś, kogo kochałam, i teraz stało się tak, jakbym kochała nawet ten dziwny symbol po całym jego życiu. Wszystko co po nim zostało.
Samo jego zniknięcie coraz bardziej przestaje być zrozumiałe, albo uświadomione tak, jakby życie szło sobie dalej do przodu, nie zauważając tego wszystkiego. Wszystko to nadal jest bardzo dziwne i z gruntu podejrzane, cała ta śmierć. Bo tak w ogóle po co ona komu potrzebna?
Mimo toodkryłam dla siebie, jak bardzo i prawdziwie on istnieje w mojej głowie, pamięci, w sercu. Tyle o nim pamiętam dobrych, zabawnych, wzruszających rzeczy, że przywołanie go przychodzi nie tylko łatwo, ale też niezwykle intensywnie, wypełniając mnie całą od środka. Pierwsza dziura spowodowana jego zniknięciem powoli zasklepia się pamięcią o nim.
Muminy i ja
10 kwietnia 2011,
Widziałam w tramwaju małego Muminka. Siedział w półlotosie, ze splecionymi na siedzeniu nogami, jadł precla i krótkimi, parówkowatymi palcami paćkał po szybie. Miękkie luźno spływające blond włosy, błękitne mongolskie, uśmiechnięte oczka, mlaskający precel. Umiał mówić. Pod koniec trasy nabrał humoru i zaczął śpiewać i się śmiać. Babcia go kochała i się go nie wstydziła. Wysiadł na tym samym przystanku, co ja.
Wcale nie wiedziałam, że tak bardzo będzie mi brakować Downów w moim otoczeniu.
To całe umieranie…
12 lipca 2011,
Przedwczoraj zmarła mama mojego drogiego nowojorskiego przyjaciela, dziś najbliższa osoba, przyszywana mama mojego przyjaciela z Norwegii, a ja już zupełnie inaczej patrzę na śmierć bliskich niż dotychczas. Za półtora miesiąca minie rok od śmierci mojego brata i jakoś nie jestem już takim kozakiem z tym całym umieraniem, jak kiedyś.
Wiem, że im się krzywda nie dzieje, ale my tu zostajemy jacyś tacy samotni. Tego się nie da w żaden sposób załatać. Doświadczenie śmierci jednak bardzo zmienia…
Umarł na śmierć
13 lipca 2011,
Piąty Brat spał, kiedy po cichu umierał, choć na koniec otworzył oczy i patrzył na mnie. Kilka bezcennych sekund razem, a tyle zrozumienia i akceptacji, taka wdzięczność do niego za to, że właśnie przy mnie odszedł, za te ostatnie chwile.
Mama Aleksa spała, kiedy umierała. Siedział z nią, śpiewał jej, słyszał to jej ostatnie tchnienie. Jest bardzo wdzięczny za to, że mógł przy niej być.Przyjaciółka Tora, Sissel, miała wylew, jej mózg jest praktycznie martwy, ale dociera do niego odrobina krwi. Nie mogli jej uznać za martwą, więc Tor poleciał przez pół kraju, by się z nią ten ostatni raz spotkać. Siedział przy niej cały dzień, głaskał ją, trzymał za rękę, mówił do niej. Sądzi, że to dla niego Sissel zaczekała ze śmiercią do nocy, dała mu ten moment, by się pożegnał. Jest jej za to ogromnie wdzięczny.
Nie pojmuję samej śmierci, jest dziwna; wszystko wtedy było dziwne, ale tamto odejście jakoś mnie zmieniło. Dobrze, że nie umarł sam, ale i dobrze, że mogłam przy nim być i tego doświadczyć. Przestałam się bać. Dopiero wtedy, choć medytuję od lat, choć wiem, że nie żyje się raz, lecz reinkarnuje. Cała ta wiedza jednak nigdy nie była w stanie wywołać u mnie prawdziwej akceptacji śmierci. Wiązał się z nią jakiś ból, strach, niewiadoma. Teraz już się jej tak nie boję, choć wiem, jakie poczucie niezastąpionej straty niesie. I definitywnie rozumiem i akceptuję sens śmierci poprzedzonej latami głębokiego cierpienia.
Śmierć jest taka ważna. To odejście, ostatnie pożegnanie, ta chwila, kiedy patrzysz i rozumiesz, że bliska ci istota właśnie się uwolniła i poszła gdzieś dalej, jest tak ogromnie ważna, tyle daje nam, zostającym tutaj. Dlaczego stała się tabu, czymś, czego się boimy, wstydzimy, przed czym uciekamy? Czymś obcym, wrogim, nienaturalnym, zamkniętym w szpitalu i odsuniętym od bezpośredniego doświadczenia?
Przecież jednocześnie jest czymś tak niezwykle prywatnym i intymnym – nikt nie jest w stanie zrozumieć tego, co tracisz razem ze śmiercią bliskiej osoby. Tej więzi, która tak definitywnie i ostatecznie się kończy. Nawet inna bliska ci osoba. Po prostu ze śmiercią jesteś sam na sam. To cię chyba jakoś naznacza.
Mnie naznaczyło.