Część z was orientuje się, że choć uwielbiam eksperymenty, są takie kuchnie świata i takie grupy potraw, których zwyczajnie nigdy nie polubię. Z prostego, niesamowicie subiektywnego powodu – nie smakują mi i już. Jestem góralką i nigdy, ale to nigdy w życiu nie lubiłam ryb, a jeszcze bardziej owoców morza. Przez jakieś dwadzieścia albo i więcej pierwszych lat mojego życia (komuna i te sprawy, pamiętacie jeszcze?) jedynymi rybami, jakie znałam była wędzona makrela, śledź z beczki i pstrąg z potoka, najczęściej wyciągany przez tatę spod kamienia ręką.
Pierwsze owoce morza, z jakimi się zetknęłam śmierdziały starą rybą, zamrażarką i były wstrętne. Może tak mi się zakodowało, ale do tej pory nie lubię ich konsystencji – w połączeniu z nieświeżością przyprawia mnie o mdłości. Brzydzę się wyglądu krewetek, łamanie pancerzy kojarzy mi się wyłącznie z chrupotem łamanych kości, widok całej ośmiornicy wzbudza we mnie lęk, małże muszą być super świeże, żebym w ogóle mogła je zbliżyć do ust.
Świeżą i nieśmierdzącą rybę, podaną z czymś fajnym zjem, ale spróbujcie mnie przekonać do takiego dajmy na to radioaktywnego łososia… Nie ma szans. No to teraz wyobraźcie sobie mnie, jak wchodzę do knajpy, która serwuje dania w oparciu o owoce morza i piszę recenzję z takiego miejsca.
Albo – wyobraźcie sobie, że od dziś rozpoczynam wędrówkę po wszystkich włoskich knajpach w mieście. Czy jest tu ktoś, kto nie wie jeszcze, że choćby góry zaczęły się przemieszczać, kuchnia włoska będzie dla mnie nie do jedzenia? Bo jej po prostu nie lubię, nie smakuje mi, nic mnie w niej nie zachwyca, od dawna jest już zdradziecko uprzemysłowiona, a do tego mam problem z glutenem. No to powiedzcie mi, jaką ja mogę napisać recenzję z knajpy włoskiej? Że się nie strułam, albo strułam umiarkowanie? Albo że wino było dobre? Przecież ja nawet nie lubię espresso!
Wrzuciłam kiedyś na Fejsa swoje zdjęcie z Zakładki, do której poszłam z przyjacielem, w bardzo kiepskim dla mnie dniu, kiedy chciało mi się zjeść coś, co mi nie bardzo zaszkodzi, ale jednak nie przyniesie radości. Chciało mi się zaznać nieco energii śmierci i zjeść kawałek mięsa. No tak, są takie stany emocjonalne w życiu człowieka, kiedy potrzebuje odrobiny autodestrukcji. Ja wtedy idę na kawałek mięsa.
Wybrałam Zakładkę, bo od dawna krążyły o niej pozytywne opinie, a głupio tak nic nie wiedzieć na jej temat. Zamówiłam małe zwierzę, królika, bo jednak z dużymi wciąż mam problem. Zamówiłam go też z ciekawości, jak się go przyrządza klasycznie, i jak się będzie miał do moich królików z Papuamu.
Napisałam bez tłumaczenia się z powodów wyboru mięsa, że wszystko wydaje się być w porządku, dokładnie jak trzeba, choć te smaki nigdy nie będą moimi, nigdy nie sprawią mi radości. I że polecili mi wino, które się rozjeżdżało z królikiem.
Okazało się, że zdjęcie wzbudziło kontrowersje – jak to laska, która promuje zdrowe jedzenie roślinne, zabiera głos w sprawie mięsa? Czy lansuje się teraz na blogerkę kulinarną? I w ogóle jeszcze przyznaje się do jedzenia mięsa?
No właśnie. Zabrałam głos w dziedzinie, która do mnie nie przynależy, choć na jakości mięsa znam się bardzo dobrze, bo przecież rosłam na prawdziwej wsi i przywiązuję do tego szczególną wagę, również z powodów etycznych.
A tymczasem przeglądam różne recenzje i głosy w dyskusjach na Fejsie, i wciąż spotykam się z tym, że osoby, które organicznie nienawidzą jedzenia wege, czy dowolnej innej kuchni, nadal się na jej temat wypowiadają. Do tego jeszcze w taki sposób, jakby były całkowicie kompetentne, jakby znały tajniki kuchni wegańskiej czy choć wegetariańskiej od podszewki, jakby potrafiły przyrządzić cudownej jakości zdrowy i innowacyjny posiłek roślinny.
Jak grzyby po deszczu wyrastają kółka wszelkiej maści specjalistów od jakości produktów spożywczych i żywienia a wraz z nimi niekończące się dyskusje. To takie, to śmakie, za mało, za dużo, za drogo, za brzydko, za zimno, za ciepło, za… Nieważne co za, ważne, żeby było na nie, żeby dało się nosa zadrzeć i popisać swoją “specjalistyczną” wiedzą. Bo każdy sobie to inaczej wyobraża. A bezmyślny hejt jest jak zaraza, raz wypowiedziany, zaczyna się rozprzestrzeniać w każdym kierunku, i już nawet osoby, które nawet nogą nie postały w odległości kilometra od danego miejsca, zaklinają się, że “nigdy nie postoją, skoro TAK”…
Ale dlaczego? Po co iść do knajpy, o której z góry wiadomo, że nas nie zadowoli? Po co pisać negatywnie o miejscu, do którego ma się uprzedzenie z samej nazwy? Albo czemu wyrażać krytykę wszystkiego, kiedy nie podoba się coś w jakimś procencie. Czemu recenzować, puszczać w świat, kształtować opinie i odbierać neutralnych klientów miejscom, z których filozofią się nie zgadzamy? Ilu klientów przyjdzie i stwierdzi, że nie jest tak źle, jeśli ktoś ich nie “uświadomi”, że jest źle? Ilu z was tak naprawdę zastanawia się na co dzień nad tym co jada w domu? Bardzo chciałabym zobaczyć lodówki tych, co się najgłośniej krytykują.
I nie mogę zrozumieć, dlaczego nie zostawić ludzi w spokoju? Nie pozwolić im robić tego, co chcą, w co wierzą, co lubią robić, zwłaszcza jeśli wkładają w to dużo serca, tylko natychmiast, a najlepiej na drugi dzień po otwarciu narobić im śmierdzącą kupę na głowę, żeby już na pewno nie znaleźli dla siebie miejsca na rynku? Może zamiast tego lepiej zacząć wreszcie kochać ten świat i jeśli już mu nie pomagać, to choć nie przeszkadzać?
Jutro jeszcze parę słów na przykładzie relatywnie nowej burgerowni wegańskiej.
8 komentarzy
oj tam:) to tak jakby człowiekowi z bólem zęba zabrać leki przeciwbólowe, przecież wiadomo, że [ironia on] jedynym sensownym sposobem na ból zęba jest środek przeciwbólowy [ironia off]
na podobnej zasadzie podstawową funkcją szkodliwego jedzenia jest zamulić, stłumić i znieczulić się na trudne emocje – robią tak praktycznie wszyscy, nawet ci, którzy wiedzą, że robią sobie kuku lub/i że to niczego tak naprawdę nie rozwiązuje
osób jedzących zdrowo, świadomie i konsekwentnie, jest tyle co nic, za to istnieje spora grupa jedzących “zdrowawo” (co często daje gorsze efekty) oraz tzw. większość żyjąca w błogiej, samodzielnie podtrzymywanej “niewiedzy”
w polskich warunkach praktycznie nie istnieją lokale z ofertą dla osób z pierwszej grupy (no bo jak? skoro ich praktycznie nie ma 😉 większość lokali oferuje jedzenie “zdrowawe” dla grupy drugiej, niestety i tak irytuje to grupę trzecią, której w ten sposób na siłę przypomina się, jak niezdrowo żyją
robić knajpę “zdrowawą” i liczyć, że “z czasem ludzie się przekonają” jest mało skuteczne, bo jedzenie “zdrowawe” dla tradycjonalistów jest niesmaczne i udziwnione, a jak jeszcze usłyszą, że też nie do końca zdrowe, to śmiechom nie ma końca no i odpada argument, by w ogóle tego próbować; z kolei liczna grupa klientów jedzących “zdrowawo” jest mało wierna, no bo dla nich nie ma większej różnicy np. między daniem mięsnym a bezmięsnym (no bo różnica między jednym zamuleniem a innym zamuleniem nie jest aż tak duża 😉 – no a dla ludzi jedzących zdrowo, jedzenie “zdrowawe” jest niejadalne, kropka
tak jak mało kto łyka środki przeciwbólowe, gdy go nic nie boli, tak samo, jak już skutecznie zadbać o emocje, wtedy bez żadnego wysiłku, zupełnie naturalnie, odchodzi potrzeba przymulania, używek i innych “smakowitości” 🙂
ja jem zdrowo jak cholera, ale mój tryb życia często wyrzuca mnie poza dom i wtedy muszę jeść na mieście. oczywiście zawsze wybiorę wersję zdrowawą. i tak z ręką na sercu to najbardziej wkurza mnie, że nawet tych zdrowawych praktycznie nie ma – jak mi zamykają choć jedną, to naprawdę się denerwuję 🙂
a swoją drogą to gdzie najczęściej jadacie na mieście i co?
“jak cholera”? 🙂 mniej więcej tak, jak przepisy tutaj?
Tak jak zaleca Plant Based Diet.
Tj. Dean Ornish, Caldwell Esselstyn, T.Colin Campbell, Joel Fuhrman i pozostali.
Takiemu stylowi odżywiania jest poświęcony ten blog i przepisy też tego dotyczą.
Zobaczyłam kilka przepisów na Twojej stronie i piramidę żywieniową Fuhrmana, wiec mam już jako takie wyobrażenie: na pewno jest to dobry krok w dobrą stronę (zmiana proporcji), ale ta formuła nie daje znaczącej poprawy, choć jest dobra jako forma przejściowa.
Sama od 20 lat jestem na pograniczu witarianizmu i weganizmu, gotuję rzadko, nie podgrzewam tłuszczy, nie jem zbóż i ziemniaków, do tego prawidłowe łączenie. I od tych 20 lat na nic nie choruję, żadne przeziębienia, grypy, zapomniałam, co to ospałość, ból głowy. Samopoczucie też dopisuje 😉
Jeśli chodzi o wyziębiające działanie surowego pokarmu, jest dokładnie tak, jak opisał to Małachow: oczyszczenie j. grubego w połączeniu z wyelimnowaniem drożdży sprawia, że j. grube zasiedlają dobroczynne bakterie, które po tym jak zjemy chłodną sałatkę, zaczynają działać jak kaloryfer. Pierwsze tego typu doznania są niesamowite – zwłaszcza w zimie 🙂 Oczyszczenie wątroby odmładza, dodaje sił, znikają sińce pod oczami, opuchlizna na twarzy.
Mięso, nabiał, zboża i ziemniaki, nieprawidłowe łączenie produktów (typu zboże-białko, zboże-owoce) zamulają j.grube, wątrobę, układ limfatyczny, w skrócie: negują pozytywne efekty żywego, zdrowego pokarmu. I szczerze mówiąc, zupełnie nie rozumiem pomysłu na gotowanie na kilka dni z góry. Z moich obserwacji wynika, że świeżo wyciśniety sok jest trwały przez kilka minut, sałatka – góra kilkanaście minut (często biorę do ust coś gotowanego i nie mam ochoty, bo jest to zupełnie bez życia… a Walker pisał, że “komórki wymagają pożywienia, które zawiera życie” – nie bez powodu powstał film “Simply Raw: Reversing Diabetes in 30 Days” http://youtu.be/vG3V22cLUF0
Najwięcej daje lektura “Oczyszczanie organizmu i prawidłowe odżywianie” G.P. Małachowa i “Jak się odmłodzić” Normana W. Walkera. Polecam obu autorów – przekazują wszystko w sposób tak bezpośredni i obrazowy, że lepiej już chyba nie można. Co ciekawe, ten drugi ostatnią książkę napisał w wieku 113 lat (dożył 116 lat).
Witaj. Cieszę się, że piszesz i dziękuję, że potrafisz pisać konstruktywnie, przedstawiając swój punkt widzenia, a nie niszcząc mojego. W przestrzeni jest miejsce dla wszystkich. Bardzo to szanuję.
Przyglądam się surowemu odżywianiu, sporo czytałam i przypuszczam, że może działać bardzo dobrze. wiem po sobie, że jeśli nie mam w ciągu dnia tej połowy-ćwierci surowego talerza, moje trawienie się pogarsza. wiem też, że w Polsce z dobrymi efektami działa dr. Dąbrowska, zasadzająca swoje leczenie na diecie surowej. Obserwuję też lekarza ze Stanów, leczącego Raw Foodem. I wierzę, że w dalszej kolejności można się żywić światłem 😉
Jednak… Plant Based na tym etapie wydaje mi się rozsądniejsza, bliższa rzeczywistości, przynosząca wyraźne efekty i lepiej dostosowana do aktualnego etapu rozwoju człowieka. Naukowcy uważają, że zmianą ewolucyjną, jaka zaszła w obrębie ciała człowieka jest właśnie adaptacja i przystosowanie do trawienia skrobi – z tego powodu jedzenie zbóż i ziemniaków jest dla ludzi w porządku, choć być może niektóre linie genetyczne słabiej sobie z tym radzą. Ja ze zbożami glutenowymi sobie nie radzę, podobnie jak część mojej rodziny od strony mamy.
Co do gotowania – ma ono podłoże kulturowe i kultowe i dla mnie samej ma też znaczenie prawie magiczne. Ja to po prostu uwielbiam robić. Mylisz się co do gotowania do przodu, jednocześnie mając rację, że surowe nieświeże rośliny tracą życie. Gotowanie życie przedłuża, ale też je przede wszystkim zmienia. Jeśli gotujesz z troską, zaangażowaniem, szacunkiem i uwagą, jesteś w stanie skomponować tak złożony i bogaty energetycznie posiłek, że nie uzyskasz nic podobnego z wyłącznie surowych roślin – trzeba by ich było mieć masę na raz z całego świata.
W budowaniu struktury energetycznej posiłku znaczenie ma wszystko – od jakości składnika (energii pierwotnej rośliny), przez kolejność wrzucenia i długość gotowania (przenikanie i oddziaływanie na siebie) do stanu emocjonalnego gotującego.
Przy czym nie ograniczam się do 5 elementów, ani nie układam ich w harmonii z naturą (tu piszę dlaczego http://renatarusnak.com//?p=3594 ), lecz za każdym razem buduję nowe, zwłaszcza, jeśli dedykuję potrawę jakiejś osobie. W stanie choroby, osłabienia, albo negatywnego stanu emocjonalnego tak zawiązana struktura energetyczna działa prawdziwe cuda. Nie spotkałam tego w przypadku surowego jedzenia – ono w moim odczuciu jest nastawione na powrót człowieka do korzeni, do natury, ale ludzkość nie zmierza w tym kierunku.
Przemiana “mięsożercy full wypas” do wersji, którą uskuteczniam od 20 lat do dzisiaj zajęła mi jakieś 4-5 lat. Odbyło się to bez planowania, “samo z siebie”. Na każdym etapie (rezygnacja z mięsa, cukru, nabiału, wprowadzenie prawidłowego łączenia, wykluczenie obróbki termicznej tłuszczu, rezygnacja ze zbóż i ziemniaków) książkowe informacje pokazywały kierunek, a ja to na sobie testowałam. Oceniał organizm. Niektóre zmiany wprowadzałam szybciej, inne wolniej.
Takie pomniejsze przykłady:
–jakoś nie czuję diet wg grupy krwi – jeśli jest jakaś różnica, to na dzień dziejszy wydaje mi się nieznaczna, nie stosuję albo robię to intuicyjnie nawet o tym nie wiedząc, jakoś nie chce mi się tego analizować 🙂
–informacja, że produkty sojowe niefermentowane są szkodliwe dla zdrowia – rzeczywiście, jak mało co, kotleciki sojowe, tofu, soja gotowana nie za bardzo mi wchodziły – przerzuciłam się na natto i tempeh i jest zdecywana różnica (btw. natto to taki superfood 😉
–zegar organów z TCM – jak najbardziej tak, ale co z tego, skoro nie za bardzo się go trzymam 🙁
Ostatecznym testem każdej teorii czy zalecenia było i jest samopoczucie (fizyczne i psychiczne). Tylko jest tu mały kruczek: inaczej reaguje organizm oczyszczony, inaczej nieoczyszczony.
Absolutnie nie zachęcam do surowego odżywiania, bo bez dobrego oczyszczenia organizmu i zadbania o emocje może to być bardzo przykre: wyziębienie organizmu osłabia organy wewnętrzne, nadmiar toksyn w krwiobiegu bez odpowiedniej ich ewakuacji bardzo obciąża organizm, emocje są bardziej “na wierzchu” (brak elementu tłumiąco-przymujalącego), w początkowym okresie kilku miesięcy może pojawiać się rozbicie (mega przebudowa organizmu)
Rozumiem, że czujesz się lepiej po gotowanym. Jednak obawiam się, że nie wynika to z większej wartości/witalności/odżywczości pożywienia gotowanego. Jak dla mnie wynika to z tego, że gotowane jest bardziej kompatybilne (mniej zmieniające) z Twoim aktualnym stanem oczyszczenia organizmu.
Zgoda co do troski, szacunku, uwagi podczas gotowania – to działa 😉 Jednak to, że lepiej odbierasz gotowane wynika z Twojego aktualnego stanu (poziom oczyszczenia, witalności, emocji), zatem jest to ocena prawidłowa dla Ciebie na daną chwilę. Też miałam takie doświadczenia, ale wraz ze zmianami zaczęłam mieć też inne doświadczenia 😉 Oczyszczenie organizmu połączone ze zdrowym odżywianiem sprawia, że smak i chęci zmieniają się same z siebie, poza świadomymi decyzjami czy przemyśleniami. Nagle odkrywasz, że coś ci już nie smakuje, a co innego smakować zaczęło.
Z moich doświadczeń i obserwacji wynika, że trzeba być albo niezłym hardkorem, albo wyjątkowo zdrowym/oczyszczonym, żeby tak “z marszu” wskoczyć w surowe, bo 1) nic już nie tłumi emocji 2) surowe = megaintensywne oczyszczanie i przebudowa organizmu (w większości przypadków jest to zbyt drastyczne). Czasem jestem zaskoczona jak dziwnie reagują ludzie nieoczyszczeni: odczucia zależą od miejsca, w którym się znajdujesz, przez co nie są one uniwersalnie prawdziwe 🙂
Tu mnie masz – absolutnie zgadzam się z tym, że ten system odżywiania jest właściwy dla mnie na tym etapie rozwoju i samoświadomości, natomiast pracuję trochę z ludźmi, którzy ledwie zaczynają mieć świadomość odżywiania i widzę, że ten rodzaj jest właściwy dla ogółu społeczeństwa zachodniego – biorąc pod uwagę jego stan i kondycję zdrowotną na dzień dzisiejszy. wyjątki, do jakich jak rozumiem zaliczasz się ty, czy twoi najbliżsi, nie podpadają pod średnią statystyczną 🙂 ten styl odżywiania bardzo, ale to bardzo pomaga osobom, które do tej pory żywiły się standardową dietą zachodnią, i ja w tym właśnie obszarze działam.
co do emocji – masz święta rację, zdecydowanie to im w pierwszej kolejności należy poświęcić uwagę przy zmianie odżywiania. że czystsze i lżejsze jedzenie uwrażliwia bardziej – absolutnie się zgodzę. to widać prawie natychmiast po każdym, kto przechodzi na nie.
dziękuję bardzo za ciekawy i inspirujący głos w sprawie 🙂