Kiedy ktoś mówi mi o tym, że jego produkty są na wysokim poziomie, zawsze mówię: “uhmm…”, nadając temu krótkiemu pomrukowi tak wiele znaczeń, sensów, kontekstów i możliwych interpretacji, jak to tylko możliwe. A potem proszę o spróbowanie. I dopiero wtedy rozważam kryteria – dobre dla ludzi, zdrowe dla ludzi, dobre w swoim przedziale cenowym, dobre dla koneserów, dobre i zdrowe dla mnie. O kryteriach z “nie” przed przymiotnikiem nie będę mówić, bo te leżą poza moimi zainteresowaniami.
Basię poznałam właśnie na takim: “Bo moje produkty to są takie, takie i takie”… Uhmmm, powiedziałam na głos, czy tylko w głowie i siedziałam sobie cichutko, patrząc i słuchając. Nie takich to ja już widziałam. Zdziwiło mnie tylko, że w jej lokalu serwuje się kawy alternatywne, które miałam w swojej knajpie i których w całym Krakowie uświadczysz może pięć na krzyż. To jest ta jakość, na której specjalnie dużej kasy nie natłuczesz.
Spróbowałam i była super. Ale super kawa, to super kawa, co tam. W rozmowie zeszło na produkty więc pomyślałam, a co mi tam, zjem serniczek i będę wiedzieć, czego się więcej nie tknąć. Bo akurat serników szczerze nienawidzę. Dlatego, że składają się z sera i jajek, a w moim domu serniki zawsze robiło się ze swojego sera od swojej krowy, grubo przemielonego na maszynce do mięsa i jajek ze swojego podwórka. I to był taki sernik, jak ma być. To co sprzedają w cukierniach i knajpach to jest wyrób sernikoopodobny z twarogu stworzonego z kilkunastu składników i ze śmierdzących jajek z klatek lub z proszku. A u Baśki to był sernik z prawdziwego sera! Nie, nie swojskiego, wiadomo, ale z prawdziwego twarogu, którego grudy nawet dało się wyczuć na języku, nie przesłodzony, nie śmierdzący jajkiem w proszku, po prostu normalny sernik. O?!
Zaprosiłam potem Basię do mojej knajpy. Miałam bardzo dziwne wrażenie, stawiając przed nią kolejne dania, które bardzo ostrożnie brała do buzi i długo międliła w całkowitym milczeniu. Trudno było odgadnąć, co myśli, zwłaszcza, że większość moich specyfików była jej nieznana. Nie wiedziałam wtedy jeszcze nic o jej umiejętnościach degustacyjnych. Z ulgą przyjęłam, że jej smakowało, choć dopiero dużo później zrozumiałam, jaka to była pochwała. Bardzo mi zaimponowało że potrafiła w bardzo szczegółowy sposób opisać to, co jej nie posmakowało, wyszczególniając powody.
Z czasem zeszło nam w rozmowach na zdrowie i właściwie niedługo trwało, żeby Basia z całą rodziną przeszła na moje jedzenie. Zrobiła to zwyczajnie – po prostu spróbowała, przetestowała na sobie i swoim żołądku. Muszę powiedzieć, że jest moim pierwszym sukcesem lifestylowym. Pod moim okiem zeszczuplała, odstawiła lekarstwa, świetnie się czuje. Je naturalnie, już od roku i nie wygląda, żeby to się miało zmienić.
Swoją wyjątkową wrażliwość degustacyjną potrafi przekuć na jakość produktów, które importuje. Bo Basia ma nos. Taki specyficzny; potrafi nim wyczuć człowieka. Siada z kieliszkiem wina, niucha, siorbie, niucha, siorbie, smakuje, mieli w ustach, potem odrywa się dokądś swoim wewnętrznym spojrzeniem, wędruje po niewidocznych ścieżkach, na których końcu spotyka Człowieka – jeśli wino pochodzi z ręki człowieka, jeśli niesie jego energię. Bo jeśli nie, Baśka wypluwa wszystko, co trzyma w buzi i na tym koniec. Nie chcecie wtedy widzieć jej groźnej miny, nawet jeśli przykrywa ją pozorem uprzejmości… Bo kiedy do jej wrażliwych ust trafia coś niezharmonizowanego, zbyt jaskrawego, oszukanego, Basia odbiera to niemal jak osobista obrazę, uszczerbek na swoim honorze. Do tych ust nic podłego ani przypadkowego nie trafia, możecie mi uwierzyć.
Musicie zobaczyć jej winiarzy – co jeden to większy oryginał, połączony wyłącznie jednym – kompletną pasją i oddaniem dla swojego wina. Mnie się do tej pory udało poznać pięcioro, sześcioro z nich, i wystarczył jeden rzut oka, by zrozumieć – artyści. Po prostu artyści. Pracowałam z wieloma artystami, z wieloma się przyjaźnię, odróżniam ich po tych samych symptomach, nie ważne czy malują, czy piszą, czy komponują, czy gotują, czy… produkują wino.
“Gud enerdżija, sister”, mawia o winie jeden z jej winiarzy, podczas gdy drugi wkopuje w ziemię konstrukcje, pozwalające sokowi z prasy spływać grawitacyjnie poniżej poziomu gron na krzakach, żeby się nie zestresowały. A gdy trzeci szuka w winie “głosu ziemi”, z której grona pochodzą, czwarty z działek równowartych złotu, obcina 1/3 kiści, byleby otrzymać najwyższą jakość wina, a piąty, całe życie nienawidzący taniej winnicy ojca, sam zaczął produkować małe dzieła sztuki… I wszystkich ich Basia znalazła wyłącznie poprzez kieliszek – typując, degustując i wybierając spomiędzy setek wystawców, importerów i producentów wyłącznie to, co lokalne, naturalne, nieduże i ręcznie, z miłością robione.
Nie, nie trzeba być koneserem, żeby poczuć to coś w winach z jej selekcji. Widziałam na własne oczy, jak nawet moi medytujący i z przekonania trzeźwi przyjaciele, sięgnąwszy po kieliszek tego wina, niemal zakrztuszali się ze zdumienia smakiem, jakością i otwartością tych win… Dla mnie samej to po prostu ogromna frajda i przygoda, w którą wsadzam nos i zaczynam wędrować pięknymi ścieżkami. Jeśli też chcecie, polecam adres Rynek Główny 45 – Restauracja i Winiarnia Vintage, dokąd proponuję wybrać się też na degustacje, na których można spotkać samych mistrzów gronowego trunku, albo pod tym samym adresem w sklepie kupić przygodę w butelce w świetnej cenie…