Nie lubię kina rosyjskiego. Nie lubię go z założenia, podobnie jak nie lubię tej literatury ani ogółem kultury. Nie przekonuje mnie. Nawet swoimi najbardziej uznanymi twórcami i dziełami. Odbieram ją tak, jakby była moralnie przetrącona, skorodowana, zła, ale nie takim wyrachowanym złem. Elena Zwiagincewa od tego nie odbiega.
Zło w tym kraju wygląda inaczej, wygląda jakby było usprawiedliwione moralnie, jakby wynikało z samej natury człowieka, który postępuje zgodnie z nią. Impuls, brak zastanowienia, po prostu działanie dla własnej biologicznej korzyści. W tej kulturze zawsze dramatycznie brakuje mi oczyszczenia, jakby ewolucja biologiczna przejęła całkowitą kontrolę nad ewolucją moralną gatunku ludzkiego.
Jest to kultura, która poruszając nawet najgłębsze problemy i zagadnienia egzystencjalne, opisując je i przedstawiając najtrafniej i najdosadniej, nie niesie za sobą żadnego pomysłu na Katharsis. Jakby sama była zapętlona w swoją zbrodnię i karę, które jednocześnie usiłuje i popełnić i ponieść. Przestępstwo i kara, przestępstwo i kara – ale gdzie wyjście? Gdzie zrozumienie? Gdzie rozwój moralny? Gdzie ten błysk nagłego olśnienia i decyzja – od teraz postępuję inaczej, od teraz nie ulegam więcej przyziemnym, ciemnym instynktom…
Elena – ten film nie zostawił we mnie nawet ziarna pokoju – wprost przeciwnie. Należało się tego zresztą po Zwiagincewie spodziewać, bo każdy jego film sieje głęboki niepokój, ale Elena dosłownie mnie zmroziła – trolle i miernota zagnieżdżające się między ludźmi, udające ludzi…
Jest to oczywiście bardzo dobry film, precyzyjny, wysmakowany, wciągający, choć z cyklu “nie dzieje się nic i trzeba dużo przewijać jak ktoś nie ma nerwów”. Jeśli zaś ktoś ma nerwy, może się ich podczas seansu pozbyć – zjedzą go od samego przyglądania się matce-modliszce, z pozoru łagodnej i opiekuńczej, w rzeczywistości pustej i okrutnej, skoncentrowanej nie na faktach i rzeczach słusznych, lecz na przetrwaniu własnego gatunku…
Zwiagincew lubi nas tak torturować. Widziałam wszystkie jego filmy i po każdym zostaje mi ten specyficzny moralny kac, z którym nie wiadomo co zrobić. Obserwuję jego bohaterów i z żadnym z nich się nie zgadzam, żadnego nie rozumiem, właściwie żadnego nie lubię. Przyglądam się temu światu bezsilnie i nie widzę, wciąż nie widzę cienia nadziei na zmianę. Przerażają mnie jego filmy, a Elena przeraziła mnie najmocniej. Ostatnia scena, kończąca się zupełnie milczącym obrazkiem rodziny Eleny, rozsiadającej się jak dopiero co wypełzłe z bagniska śmierdzące trolle w zajętym cudzym siedlisku, wywołała we mnie prawdziwą panikę. W takim świecie ludzkość nie ma szans na moralną ewolucję.
Łapię się więc jak tonący brzytwy jedynej nadziei, że trzecie pokolenie bohaterów filmu poprzez ten przyspieszony, fatalny awans społeczny faktycznie taką szansę dostało i jakoś z niej skorzysta.
Jeśli nie – strach się bać. A jednocześnie – czy nie tak to właśnie w Rosji (no dobra, nie tylko) wyglądało? Wyrżnięcie wszystkich “kułaków” i wejście na ich salony, a wcześniej sukcesywne wyrzynanie kolejnych narodów i ich kultur, poczynając od czasów Rusi Kijowskiej, anektowanie ich dorobku, wchłanianie, pasożytowanie?…
O nie, nie lubię kina rosyjskiego…