Portal Hello Zdrowie ogłosiło konkurs – poświęć pół godziny w ciągu dnia wyłącznie sobie, a wygrasz coś tam. Popatrzyłam na wyzwania i zastanowiłam się – każde z zadań spełniam i to dosłownie na co dzień. Konkurs już się skończył, nie zacytuję dosłownie, ale było coś o spędzaniu czasu, pieniędzy, relaksie, sprawianiu sobie przyjemności i jedzeniu z myślą wyłącznie o sobie. Coś ze mną jest nie tak, czy może prowadzę bardziej zdrowy tryb życia niż kiedykolwiek sądziłam?
Przypomniałam sobie jedną dziwaczną rozmowę z moimi przyjaciółmi sprzed paru lat, którym ciężko było zaakceptować fakt, iż odsunęłam się od spraw nauki i kultury, a zaczęłam poświęcać czas wyłącznie sobie.
Z perspektywy moich przyjaciół, fakt że na spotkanie przyszłam z własnoręcznie upieczonym bezcukrowym ciastem, zamiast z butelką alkoholu czy książką pod pachą, albo choć pakietem gotowych i realizowanych projektów życiowych było niemal karygodne.
Bowiem poświęcanie czasu sobie, zdrowiu, medytacjom jest jego marnotrawieniem, jest ucieczką od życia i jego wyzwań, wycofaniem się pod bezpieczny klosz. Bo pozbycie się alergii, które osiągnęłam już jakiś czas temu samą medytacją lub przejście na zdrową dietę jest hipochondrią. Bo rezygnacja, nawet jeśli świadoma, z planowanych parę lat wcześniej projektów jest tchórzostwem. I płynący z tego wszystkiego wniosek: to co teraz robisz jest bezwartościowe, bo wartością było tylko to, co robiłaś do tej pory.
Okazało się, że bardzo trudno było mi cokolwiek powiedzieć o własnym rozwoju duchowym i zawodowym, o tym co mnie zaczęło zajmować, ciekawić, czemu chciałam poświęcić czas. W gronie poszukujących i rozwojowców nie mam żadnych problemów z mówieniem o swojej metodzie, choć dla wielu jest ona wiarołomna. Osobom, które nic o tym wszystkim nie wiedzą, ale odczuwają choć minimalny głód duchowy, są otwarte na inne wartości jestem w stanie gładko i logicznie wyjaśnić podstawy i zasady tego, co robię. Osobom zamkniętym potrafię powiedzieć: fuck you, to moja sprawa. Kiedy jednak przychodzi do dawnych przyjaciół i współpracowników, intelektualnych kulturowców, kulturtraegerów zaczynam się plątać w zeznaniach.
No bo jak wytłumaczyć komuś zaangażowanemu całym sobą w coś, czego już nie robię, że straciło to dla mnie znaczenie? Że ugotowanie zdrowotnej zupki lub opieka nad kwiatkiem w doniczce przynosi mi więcej radości i spełnienia niż wgłębianie się w dysputy teoretyczne w zadymionym klubie? Że nie chce mi się poświęcać czasu i własnego umysłu na tłumaczenie książek, bo książkę mogę przeczytać z przyjemnością, albo porzucić w trakcie, jeśli mnie nie zajmie, lecz nie muszę ranić swojego intelektu o przegryzanie się przez nią piętnaście razy? Że mi się zwyczajnie nie chce, że odczuwam tak gwałtowny upływ czasu, iż czuję jego wieczny niedostatek?
Moje życie od urodzenia było bardzo intensywne i bogate w doświadczenia. Akurat te trudniejsze niż łatwiejsze, ale to bez znaczenia. Trzydzieści kilka lat poświęciłam sprawom zewnętrznym, czy to kolejno opiece nad różnymi osobami, czy też sprawom nauki, literatury, kultury dla których pracowałam przez wiele lat z dużym zaangażowaniem i przekonaniem, z silnej potrzeby “uczynienia świata lepszym, piękniejszym”, przekonania ludzi do czegoś. Mam za sobą kilka studiów, różne prace, różne hobby, łącznie z wolontariatem, wiele batalii w tym życiu stoczyłam.
I zwyczajnie się zmęczyłam. Właśnie wtedy to sobie uświadomiłam – ja się zwyczajnie zmęczyłam.
Przypomniałam sobie, że to zmęczenie narastało latami równolegle z wewnętrznym bólem, który zmuszał mnie do szukania czegoś więcej, głębiej, do sięgania w siebie i poza siebie, do rozmyślania, analizowania. To zmęczenie zapominaniem o sobie, robieniem czegoś “dla sprawy”, dla innych.
A ja? A moje życie, moje sprawy?
Jak to dobrze w końcu jest się zatroszczyć o siebie, pomyśleć o sobie, o swoich potrzebach, przestać je lekceważyć, nie szanować ciała, nie zauważać, że boli, że słabnie, że głodne. Jak dobrze jest zacząć dbać o relaks, o uszanowanie siebie, o swoje emocje i tak zwyczajnie o nerwy. Jak to dobrze jest wreszcie ugotować coś dla siebie, upiec, zrobić, poświęcić czas tylko sobie, czytać i oglądać wyłącznie to, na co się ma ochotę, iść spać kiedy się chce, wstać kiedy się obudzi. Nie troszczyć się niekończącymi się powinnościami, wymaganiami innych. Nigdy wcześniej nie miałam takiego komfortu psychicznego jak odkąd podjęłam decyzję, że dość, nigdy nie żyło mi się tak spokojnie i tak dobrze.
I jeszcze jedno: kiedy na pytanie, co chciałabym robić w przyszłości, odpowiedziałam, że chciałabym zostawić wszystko za sobą, spakować plecak i ruszyć w świat, usłyszałam, że to niedojrzałe, dziecinne i naiwne. Speszyłam się, ale potem przemyślałam sprawę. Przecież to jest marzenie mojego życia. Zawsze chciałam się po prostu powłóczyć po świecie, poszukać ludzi, z którymi mogłabym pogadać, poszukać inspiracji, znaleźć spokój ducha, napatrzeć się na piękno świata.
Nigdy nie miałam okazji tego doświadczyć – najpierw z powodu komunizmu i warunków materialnych mojej rodziny, potem zaś zaszłam w ciążę i urodziłam dziecko jeszcze na studiach. Kolejne lata spędziłam stacjonarnie w Krakowie, umożliwiając synkowi pewną chociaż stabilizację. Ale przez te wszystkie lata nie przestawałam myśleć o tym, co chciałabym zobaczyć, gdzie wyruszyć, kogo spotkać.
Mój syn niedługo zacznie studia – dlaczego, kiedy pojawi się okazja, mam z niej nie skorzystać? Dlaczego miałabym porzucić marzenia teraz, kiedy znam jeszcze bardziej racjonalne powody dla ich realizacji? Dlaczego powinnam “dorosnąć” i zrezygnować z marzeń? Jestem wystarczająco dorosła, nawet jako dziecko byłam. Jestem stara i duszą i umysłem. Stara i zmęczona tą ciągłą walką.
Chcę po prostu patrzeć w gwiazdy i myśleć wyłącznie o tym, jakie są piękne…