Tekst napisany jeden dzień po śmierci mojego najmłodszego brata, 27. 08. 2010.
Wczoraj o 19.05 Piąty Brat zgasł w szpitalu w Nowym Targu na moich rękach. Zrobił to tak cicho, tak spokojnie, że nie dociera do mnie, że tym razem stało się to naprawdę. Przecież już tyle razy umierał. Już tyle razy słyszałam, że to kwestia godzin, dni. Tyle razy siedziałam z nim w szpitalu, mówiłam do niego, żegnałam się, wychodziłam, tyle razy tata i drugi brat dzwonili z takimi wieściami. Ale przecież zawsze wszystko działo się od nowa. Wracał do domu, coraz słabszy, coraz bardziej cierpiący, coraz bardziej gasnący. A przecież przedwczoraj brat z siostrą zawieźli go na chirurgię ledwie w sprawie dokuczliwych hemoroidów. To nie miało być naprawdę, bo choć wszystko go bolało, krzyczał i płakał, te krwawienia były zdiagnozowane jako hemoroidy. Mieliśmy rozważać kwestię zabiegu. We wrześniu miał umówiony zabieg na przytarczyczki. Nie było wiadomo, czy się wybudzi, ale do wyboru było, że albo się nie wybudzi, albo będzie cierpiał dalej straszny ból od gromadzącego się w mięśniach wapna…
Ale to miało być we wrześniu. A przedwczoraj słabiutki, ale przecież kontaktowy pojechał tylko na badanie. Najgorszy szpital na Podhalu w Nowym Targu oczywiście powiedział, że dziecko się do niczego nie nadaje, więc go nie przyjmą. Dosłownie. Anestezjolog orzekł, że nie będzie go intubował “bo nie”. Bez słowa wyjaśnienia. Drugi brat się wściekł i zrobił awanturę, więc podłączyli Piątego pod znieczulacze i tlen. Dopiero drugiego dnia inny lekarz porozmawiał z nami, pokazał wyniki, powiedział, że można go podłączyć pod maszyny, ale rokowań żadnych nie ma. Zdecydowaliśmy się go nie podłączać; taką decyzję podjęliśmy już dawno temu, odkąd jego ból stał się nieznośny, ale zachowanie nowotarskich lekarzy przekroczyło wszystkie normy…
Przyjechali wszyscy poza mamą, posiedzieli z nim, pożegnali się. Zostałam z ojcem, ale go odesłałam. Źle to znosił, w ogóle sobie nie radził. Piąty Brat tymczasem gasł. Dwie czy trzy godziny przed śmiercią miał krótki atak drgawek, ale od tamtej chwili nie wydarzyło się nic. Siedziałam przy nim, trzymałam za rękę, wycierałam zimny pot z czoła. Patrzyłam mu w oczy za każdym razem, kiedy je otwierał, choć głównie tak spokojnie spał. Czas się zatrzymał, pamiętam tylko ten pot, dłoń, krótkie spojrzenia i takie szczegóły jak tętno 30, 31, 32, 34, 31, 30, ciśnienie 43/11, 56/20, migające falki na monitorach, pytajniki zamiast wyników, coraz dłuższe bezdechy…
W którymś momencie otworzył oczy i zaczął na mnie patrzeć. Nie wiem ile to trwało? 10 minut? 15? Może 5 lub 3? Po prostu patrzył. W tym czasie każdy po kolei, mama, siostra, brat, drugi brat, wszyscy zaczęli dzwonić, pytać co u niego. Nie mogłam odebrać żadnego telefonu, bo byłam z Nim. A on tak spokojnie na mnie patrzył, tak łagodnie, tak ciepło. Rozluźnione na morfinie mięśnie twarzy nic nie pokazywały, ale tym spojrzeniem uśmiechał się do mnie.
Opowiadałam mu o nas wszystkich, o górach, jeżdżeniu, psach, kotach, dzieciach, o tym, że jest już wolny, że może iść.
Że wszyscy już pozwalamy mu odejść, że nie musi więcej cierpieć. A on patrzył na mnie i nawet nie wiem kiedy zgasł. Nie zauważyłam, aż podeszła pielęgniarka. Na maszynie faktycznie wszystko zgasło, zero, linie…
Rozpłakałam się, ale był to dziwny płacz. Wewnętrznie czułam ulgę, taką Jego ulgę, uwolnienie, nawet radość. Odpięłam od niego wszystkie idiotyczne, znienawidzone kable. Wypuściłam mu płyn z brzucha, ucieszyłam się, gdy powiedzieli, że muszą mu usunąć cewnik. Wyglądał tak normalnie, jakby spał, trochę tylko bledszy. Całe napięcie z buzi, mina ściągnięta bólem w ostatnich miesiącach, zmarszczki rozluźniły się. Została taka słodka buźka małego dzieciaka, jakim zawsze był. Akurat wszedł drugi brat, spakował wszystkie rzeczy. Kazali nam wyjść, żeby wywieźć Piątego Brata z sali, bo obok leżał całkowicie świadomy, lecz świeżo sparaliżowany i przerażony tym wszystkim nastolatek. Chciałam z nim jeszcze chwilkę zostać, zrobić po raz ostatni te wszystkie głupie rzeczy, co zawsze, ale chyba dobrze że nie zostałam. Chwilę potem przyszedł szwagier – Piąty Brat już był w worku. Tego worka nie mogę sobie wyobrazić. To coś zupełnie idiotycznego.
Przed szpitalem czekał tata. Dawno wcześniej miał jechać z drugim bratem do domu, nikt nie sądził, że to wszystko stanie się tak szybko. Szliśmy naprzeciw siebie, on z pytaniem w oczach, ja z uśmiechem, choć chyba blada. Nie musiałam mówić nic, zrozumiał.
Pogoda była taka piękna, cudny zachód słońca, ciepło, przyjemny delikatny wietrzyk, wspaniały widok na Tatry. Ręce pachniały mi wydializowanym, chemicznym od lekarstw potem Piątego Brata… Wszystko było takie spokojne, piękne i ciche, dokładnie takie, jakie powinno być. Wtedy było dobrze.
Potem było już tylko znacznie, znaczniej trudniej. Najtrudniejszy był tak przerażająco pusty dom i wszystkie związane z nim wspomnienia. I świadomość, że tym razem to wszystko dzieje się naprawdę…
Update z Wigilii 2014; Brat mi włączył w samochodzie kawałek Pablopavo “Mistrzu” z dedykacją dla Piątego Brata. Jest tak prawdziwe, że aż bolało, wszystko przed oczami. Nie spotkałam się jeszcze z tak dosłownym zobrazowaniem tego, co się działo…