No i kto by coś takiego odgadł? Woody Allen, który mi się wreszcie spodobał! Wydawało się, że ten dzień nie nastąpi, ale przeczytałam w kilku recenzjach, że “Allen się skończył”, “lepiej, by zamilkł”, bo jego ostatni film Blue Jasmin przestał cieszyć inteligencką gawiedź.
Co tu dużo kryć, natychmiast zapałałam ogromną ochotą do obejrzenia filmu, szczególnie że tytułową Jasmine gra moja ulubienica Cate Blanchett. Miałam pięć minut zgryzu i złości na Allena, że nawet piękną Cate zmusił do tego, żeby chodziła, poruszała się i mamrotała na to samo kopyto, co wszyscy jego bohaterowie z nim samym na czele – wybaczyłam mu jednak szybko, bo to, co mamrotała Jasmine wreszcie wydało mi się szczere i pozbawione allenowskiej obłudy.
Nie znoszę czczej, egocentrycznej paplaniny w jego filmach, tej samej zresztą, za którą kochają go miliony.
Cate papla bez przerwy, po części jednak z powodu prawdziwego (sic!) załamania nerwowego, przez które przeszła, płacąc bardzo wysoką cenę za lata życia w kłamstwie, którym okupowała swój komfort.
Udało się tutaj Allenowi bardzo ciekawie przedstawić temat degradacji, utraty statusu społecznego i majątkowego nie poprzez typowe dla dużego ekranu zwycięskie pokonywanie trudności, upadek i powstanie, lecz właśnie załamanie, może nawet szaleństwo, z którego nie wiadomo, czy uda się bohaterce podnieść.
Ciężko mi przechodzi przez krtań, a właściwie klawiaturę, ale muszę przyznać, że udało mu się dość wnikliwie zerknąć do ludzkiej psychiki, która potrafi skaleczyć się bardzo mocno o własny upadek społeczny, do którego zresztą sama bardzo wytrwale dążyła. Codzienny brak odwagi do życia w zgodzie z prawdą, codzienne ustępstwa, wycofywanie się kroczek po kroczku z brania odpowiedzialności za siebie, szczególnie, jeśli przymyka się oko na naginanie rzeczywistości i coraz wyraźniejsze przestępstwa swojego współmałżonka, któregoś dnia prowadzą do takiego krachu. Jednych może on wyzwolić, innych niewątpliwie upodli.
Zawsze, kiedy oglądam filmy o mafii i gangsterach, zastanawiam się nie nad nimi, a nad ich partnerkami – cenię te, które niczego nie udają, nic nie zamiatają pod dywan, nie udają niewiedzy w kwestii napływu pieniądzy, a nawet same biorą udział w grze. Ale te ciche i bogobojne panie domu, które biorą bez pytania, co nie ich i nie ich mężów? Niech że już przynajmniej będą jak Margaret Schroeder z Bordwalk Empire…
Jasmine natomiast wciąż przywodzi mi na myśl doskonały klasyk kina noir Sunset Blvd z 1950 r. i inną upadłą społecznie bohaterkę, która mentalnie nie wytrzymała zmiany swojej pozycji – obie kobiety tak bardzo nie potrafią pogodzić się z rzeczywistością, że grają swoją rolę do końca, przegapiając kolejne nadarzające się okazje do uratowania zdrowych zmysłów. Oczywiście jeśli chodzi o gatunek filmowy, jedno z drugim nie ma nic wspólnego.
A zatem punkt dla Allena. Nie umrze jako jeden z moich najbardziej nielubianych najpopularniejszych reżyserów na świecie…