Nie mam pojęcia, jakie recenzje ma Slow West, gdzie nie gdzie jeszcze grane w kinach. Nie czytałam, zgaduję tylko, że średnie. Zgaduję, że może się nie podobać, bo ani to western, ani przygoda, ani choćby melodramat. Bo to w ogóle nie jest film. To coś na kształt naszej – dzieci wychowanych na opowieściach o Dzikim Zachodzie – mrzonki, marzeniu, wyobrażeniu czegoś, co przeżyliśmy tylko w imaginacji. To nawet wcale nie jest hołd, a nasze własne, po cichu i w skrytości dodane Post Scriptum do całego tego nurtu w kinie i literaturze, którym kiedyś wypełnieni byliśmy po same uszy. Jako Indiańcy, rewolwerowcy, poszukiwacze nagród lub złota, jako osiedleńcy, traperzy czy żołnierze tych lub innych armii…
Przypominam sobie w tym obrazie siebie – dziecko, urodzone w czasach pozbawionych aż tak brutalnej przemocy, leżące pod gołym niebem i marzące o wielkich ideałach. O miłości, która jak śmierć jest uniwersalna. O przygodzie w odległych krainach, przez które przejeżdżam jak Jay, zapatrując się w mijane widoki i ludzi, żyjących jakby w innym wymiarze, bo za szybą ekranu, na kartkach książki. Marzę tyle samo o dawno minionej przeszłości niepodbitych jeszcze Indian, co o wyprawie na księżyc. I ścigam, oczywiście ścigam swoją romantyczną, niespełnioną miłość, dla której warto poświęcić wszystko i umrzeć.
Końcowy kalejdoskop śmierci, prowadzi do wspólnego mianownika: po co to było? Oraz jeszcze jedno pytanie, które sobie wtedy, przynajmniej niektórzy, zadawaliśmy: co dalej z tamtymi dziećmi? Kto za to wszystko poniesie odpowiedzialność, kto naprawi tamten czas?
To jest pewna poetyka obrazu, która albo od razu do ciebie przemówi, albo nie. Jeśli staniesz się Jayem i będziesz patrzeć na ten świat, jakbyś czytał książkę lub oglądał film – wszystko się zgodzi, spodoba ci się, zachwyci i wzruszy. Będzie to obraz i przeżycie w sam raz dla ciebie. W przeciwnym razie, zupełnie nie warto.
P.S. Piękne zdjęcia i trochę sympatycznego slow humoru. Mnie się Slow West podobało bardzo, tak na dwa razy pod rząd.