Zagadała mnie dziś o jedzenie Ania, która miesiąc temu odstawiła mięso. Coś jej popisałam, a potem przypomniałam sobie o Was, porzuceni i zaniedbani roślinożercy, którym dawno już nie rozpisywałam żadnych pomysłów na jedzonko. Poza wrzucanymi na Instagram zdjęciami, gdzie ku pamięci notuję składniki. Trochę mnie wyrzuty sumienia złapały aczkolwiek, przyznam się, niewielkie. Po przestudiowaniu choćby połowy moich przepisów, dawno już powinniście śmigać samodzielnie z eleganckim, roślinnym jedzeniem. A tak w ogóle to może warto by wreszcie pomyśleć o jakimś roślinnym cookbooku à la Jedz Naturalnie?
Tymczasem dojadam drugą miskę bardzo fajowego leczo, które wczoraj na targu przy skrzynce papryki wszelkich odmian stanęło mi przed oczami. Jedną ręką wcinam, drugą stukam w klawiaturę, bo mało jestem w tych kwestiach wytworna. Rady na lato są proste – jedz tak lekko, tak surowo i tak różnorodnie, jak tylko się da. Nasze organizmy bardzo potrzebują tego doładowania letnimi owocami, jagodami i warzywami, które zimą nie będą mieć ani ćwierci tych wartości co teraz.
Istotą letniego szaleństwa są nie tylko witaminy i mikroelementy, ale też cała galeria wielu tysięcy związków chemicznych, zwanych fitozwiązkami, obecnymi tylko w roślinach. To właśnie one najbardziej wspomagają organizm w odbudowie wewnętrznych komórek, oczyszczeniu i regeneracji ciała. Nie chodzi wyłącznie o efekty kosmetyczne jak piękna skóra, lśniące włosy i zdrowe paznokcie, ale o ścianki naczyń krwionośnych, zdolność do wchłaniania zwyrodniałych, czyli rakowych komórek, odbudowę włókiem i ścian narządów wewnętrznych.
I oczywiście, że trzeba wcinać ogromne ilości różnorodnych owoców! Zaspokajają łaknienie na słodycze i uzupełniają nasze zapasy w niesamowite ilości niemożliwych do zdobycia gdzie indziej antyoksydantów i wciąż jeszcze nienazwanych fitozwiązków. Owoce nie tuczą. Serio. Jeśli tylko nie polejemy ich śmietaną, jogurtem albo syropem. Lepiej jest je jeść osobno, z uwagi na to, że prawie nie trawimy ich w żołądku, tylko natychmiast wędrują dalej do jelit. Jeśli zapchamy żołądek czymś, co będzie w nim długo leżało, to prawie na pewno owoce zdążą sfermentować. Ale i tak zdecydowanie trzeba je jeść, zwłaszcza jagody.
Kiedy pomyślę czym w rzeczywistości jest nasze ciało – że jest zaledwie biomasą, skonstruowaną z tej samej chemii organicznej, co całe życie na Ziemi, to nagle zaczynam widzieć w tym większy sens, zamysł. Rozumiem, że jestem spójną częścią całości, że przynależę do tego świata, który mnie zewsząd otacza. To mi daje ogromne poczucie spokoju i bezpieczeństwa, bo nagle zaczynam rozumieć, kim jestem i co tu robię. I że nie jestem tylko człowiekiem – barbarzyńcą, gościem, czy intruzem. Jestem częścią większej całości i że jest to niebywale piękne.
Chyba dlatego tyle spokoju, radości i też poczucia zdrowia przynosi mi jedzenie roślinne. Kiedy nadchodzi kolejny sezon, kolejna pora i cykl, po prostu wkraczam w niego, czerpię, korzystam i ładuję silniki. W lecie można się zakochać natychmiast, nie tylko z powodu dostępności słońca, odczucia wiatru na skórze i dobroczynnego działania witaminy D, ale również z uwagi na jego szaloną bioróżnorodność. Jeśli potrafię zadać sobie ten trud, by pomigrować nieco po okolicznych bazarach czy sklepach w poszukiwaniu wielu odmian tych samych warzyw i owoców, zawsze zostanę hojnie wynagrodzona. Otrzymam i smak i zapach i też to takie niezwykłe, pierwotne podniecenie, przenikające ciało od środka dreszczykiem emocji, nawet pewną instynktowną pazerność, odruchową potrzebę rzucenia się na ten dobrostan, bez opamiętania, do całkowitego bólu brzucha. Tak przynajmniej dzieje się, kiedy zaczynam słuchać swoich żył, swojej krwi, kości, włosów, zębów, swoich “flaków” i intuicji.
Kiedy więc stoisz w bogato zaopatrzonym warzywniaku albo na targu i coś ci pachnie nie do wytrzymania – nie wahaj się. Kup tego co niemiara i objedz się po uszy, przez wiele dni z rzędu, aż zabraknie, skończy się, przeminie. Aż najdzie cię pożądanie czegoś innego.
W żadnym zaś razie nie karaj swego ciała ubogością i monotonią chemicznych, przemysłowych warzyw czy owoców z wielkich hipermarketów, albo byle jakich sklepów pod nosem. Smutne nawet w samym środku sezonu owoce, warzywa czy jagody nie przyniosą ci ani zdrowia ani satysfakcji, ani nie napełnią cię energią na kolejne, ubogie półrocze późnej jesieni, zimy i przednówka. Twoje ciało to wie, daj mu dojść do głosu.
Leczo pełne obfitości
- 3 cebule i 2 gałęzie selera naciowego wrzuciłam do rondla na 1 łyżkę oliwy. Dusiłam mieszając około 5 minut, z czasem dolewałam po odrobinie wody, żeby nie przywarło.
- Pokroiłam dość drobno 3, czy 4 różne papryki.
- Dodałam 2 pomidory, żeby uzyskać trochę “wody”.
- Dodałam 1 papryczkę chili całą. Była ostra, ale nie piekielnie ostra, trzeba uważać, co się lubi. Nie powinna pikantność zabić słodyczy i leciutkiej kwasowości potrawki.
- Dodałam troszkę nieoczyszczonej szarej soli morskiej.
- Kiedy wszystko się dusiło we własnym sosie, stopniowo dodałam jeszcze 3 mniejsze papryki krojone już w grubsze plastry.
- Wkroiłam kolejne 2 pomidory i 3 słodkie, dojrzałe śliwki.
- Potem 2 dojrzałe pieczarki, bo nie miałam więcej, ale kolejne 2 dobrze by zrobiły.
- Kiedy wszystko było już prawie uduszone – to znaczy warzywa były miękkie, pomidory rozpadnięte, a wywar gęsty, dodałam jeszcze jedną pokrojoną w plastry niedużą paprykę, pół młodej (małej) cukinii, bo też nie miałam więcej (cała byłaby wciąż ok, ale nie więcej), oraz kilka porządnych gałązek natki pietruszki i kopru. Gotowało się to tylko do przełamania, nie więcej niż 3 minuty.
- Na sam koniec wtarłam na tarle ogórek gruntowy, bo się go chciałam pozbyć z lodówki, ale fajnej rześkości dodał. To tylko do zawrzenia.
Nierówne gotowanie sprawia, że cała struktura leczo nabiera sensu – część rozgotowana daje bazę i sos, część półsurowa i ledwo złamana przyjemnie chrupie w zębach. Nie potrzebne są ani mąki, ani śmietany do zagęszczania – wywar jest wystarczająco gęsty i intensywny. Jeśli musicie to jeszcze otłuścić, to zamiast oliwy polecam posiekać garść orzechów włoskich. Powinna się dobrze skomponować.
Stosunek papryk do pozostałych wszystkich warzyw łącznie był 1:1, czyli leczo jest najbardziej paprykowe. Użyłam nie tych zwykłych słodkich papryk, tylko jak na zdjęciu, mniejszych, dziwniejszych, ale o wiele bardziej aromatycznych, w nosie “wytrawnie paprykowych”. Znajdziecie takie na różnych targach albo w co wybredniejszych warzywniakach. Na Targu Pietruszkowym to w ogóle wypas od JEdynie, z 10 gatunków pięknych różności. Te intensywnie, pachnące wręcz lekko niepokojąco nadają się do takiego dania idealnie. Brać i robić w ciemno.
Ważne, żeby było pikantne, ale też leciutkie, żeby nie topić tych delikatnych letnich warzyw i smaków w olejach, nie smażyć ich, nie obciążać bez potrzeby. W Tradycyjnej Medycynie Chińskiej mówią jeszcze, że gorące – czyli pikantne – działa na organizm ochładzająco. Może trzeba ich słuchać i kiedy nam za ciepło coś zaostrzyć. Organizm od tego wyrzuca ciepło na zewnątrz, schładzając się od środka. Gęste leczo, z dobrej jakości produktów i tak da dobry, wyraźny smak i ciekawy bukiet. Podałam z kaszą gryczaną, ugotowaną na wczorajszej wodzie spod bobu z natką pietruszki. Bardzo się dobrze skomponowało i dopełniło. Smacznego i na zdrowie.
Postaw lajk, jeśli ci się podoba.