Parę lat temu temu usłyszałam, że stan zdrowia da się poprawić odżywianiem. Najpierw więc przeszłam na jedzenie pełnowartościowe, a jakiś rok później na produkty ekologiczne bez pestycydów. Mój świat się zmienił, ożyłam, wróciłam z zaświatów do ciała fizycznego, ale ciągle nie miałam się dobrze. Całą winę oczywiście składałam na swoją słabość do słodyczy i cukru, który choć generalnie zmieniłam na nierafinowany i na co dzień przestałam się objadać śmieciowymi słodyczami kiepskiej jakości, ciągle jeszcze rządził moim życiem.
Walka ze straszną ochotą na “coś słodkiego” każdego dnia, szczególnie po jedzeniu, była walką z wiatrakami, na którą zużyłam ze 3 lata. Dopiero podczas niedawnej konsultacji u dietetyczki “plant based”, Małgorzaty Desmond, dowiedziałam się, że to całkiem normalne, że chcemy jeść smak słodki, i że nawet powinniśmy go jeść, jedynie zamiast czerpać go ze słodyczy, powinniśmy to robić po prostu z owoców.
Głód słodkiego wg Desmond, powtarzającej to za amerykańskimi naukowcami, bierze się z wołania organizmu o te wszystkie fitozwiązki, mikroelementy i cukry, które są zawarte w naturalnie słodkich, dojrzałych roślinach, między innymi również w owocach.
Nie przyszło mi w to łatwo uwierzyć, ale jednocześnie odczułam ulgę z powodu wytłumaczalności własnego niekontrolowanego popędu do słodyczy. Desmond użyła takiego określenia: “Przez lata złego odżywiania wyjałowiłaś się z fitozwiązków”.
Trzy miesiące czy może ciut więcej zajęło mi nasycanie się słodyczą innego rodzaju – owocami. Zgodnie z zaleceniami, jadłam różne i jadłam ich mnóstwo, w tym też nieekologiczne, niedostępne inaczej. Po pierwszym miesiącu nie odczułam żadnej różnicy, po drugim łaknienie na ciastka trochę się zmniejszyło, po trzecim zaczęłam zauważać pewną prawidłowość – nie zjem słodkich owoców = zjem ciastko, zaś zjem ciastko = zjem gluten i tłuszcz, które mi bardzo szkodzą.
Nie było dla mnie zaskoczeniem, że tłuszcz jest szkodliwy, umiałam sama odróżnić co dzieje się w mojej wątrobie po tłustym jedzeniu, bo zwyczajnie mnie bolała (choć rezygnacja z masła duużo mnie kosztowała), ale glutenu nie zlokalizowałabym za cholerę. Szczególnie, że – przecież! – jadałam prawie wyłącznie pełnoziarniste mąki, w dodatku ekologicznie uprawiane.
Ten rodzaj myślenia o swoim życiu i żywieniu, który prezentuje tzw. “talerz harvardzki“, kładący nacisk na ogromne ilości warzyw, strączków, owoców i pełnych ziaren, z uwzględnieniem nietolerancji na gluten, w pewnym sensie wydaje się ogólnie myśleniem magicznym – co dopiero teraz do mnie dociera.
Jestem dzieckiem urodzonym na starej, tradycyjnej wsi góralskiej, wychowanym w starych, odwiecznych tradycyjnych zasadach i również żywionym jak wszystkie góralskie dzieci. W moim dzieciństwie panowała jeszcze tradycyjna dla tych obszarów Polski bieda, wzmocniona ogólnym kryzysem gospodarki komunistycznej, więc dostęp do zbytków współczesnego, ubogiego, przetworzonego żywienia był ograniczony, jednak w jakimś stopniu już skaził nasz świat.
Nie było słodyczy, ale był biały cukier, jeszcze nie w tych ilościach co teraz, czasem trzeba go było kraść mamie, narażając się na lanie, ale był. Najczęściej nie było wędlin poza tymi, które robiło się raz lub dwa razy do roku, w zależności od tego, kogo na co było stać, na święta; kiełbasy, które wędziło się przez cały dzień, i które wisiały potem wiele tygodni na strychu. Mieliśmy zawsze swoje kury, więc czasem były jajka i rosół raz w tygodniu, w okolicach świąt trochę więcej mięsa. Króliki też często były, nigdy jednak zbyt długo. Mieliśmy zawsze krowę, więc przez większą część roku było codziennie mleko, czasem śmietana do zupy, sporadycznie masło. Mieliśmy swoje dżemy, które robiliśmy całe lato i jesień i to było tyle.
Poza chlebem z… margaryną. Po chleb trzeba było stać w kolejce i czasem śmierdział stęchlizną, ale zwykle był. Jak nie było chleba, była mąka. Biała mąka i dziś mówi się, że w komunizmie mąka na chleb była najgorszej jakości – najlepsza jechała do Rosji, choć moi rodzice jeszcze żyli na mące razowej (sapka ze skwarkami głównie). Chleb też już był biały, najczęściej żytni, ale też pszenny (pamiętam, że babka mówiła, że pszenica u nas nie rośnie – za dużo kamieni i za zimno). Margaryna zaś zwykle chyba była, przynajmniej pamiętam ją, bo smakowała ohydnie. W dwóch wersjach – Mleczna i Palma, Palma do zjedzenia, Mleczna była wstrętna. Mama dawała nam tego bardzo dużo, do wszystkiego, bo raczej niewiele innego jedzenia było, nawet zupy były na margarynie.
Tak więc menu, na którym rosłam to: biały chleb, margaryna, mleko krowie (codziennie mama brała nas do stajni z kubeczkami, do których doiła nam mleko z pianą; potem sama to robiłam), grysik i kasza kukurydziana, kluski lane (z jajkiem i na mleku) i zaciurka (mąka na wodzie z mlekiem, po polsku to chyba zacierka). Zupy warzywne z margaryną i Magą, twaróg, kwaśne mleko, jajka w ograniczonych ilościach, w bardzo ograniczonych ilościach mięso i rosoły. Na święta były majonezy i ciasta. Aha, olej też się w pewnym momencie pojawił, rzepakowy chyba, ale majaczy mi wspomnienie babki wyciskającej lniane konopie. Owoce chyba tylko te, co rosły u nas, czyli jabłka, niewiele gruszek, śliwki, porzeczki, agrest i to co w lesie – poziomki, borówki, maliny. Niekiedy bywały też pomidory, ale wyłącznie w sezonie i w niedużych ilościach. Warzywa oczywiście standardowe, okopowe, surowe i gotowane.
Nie pamiętam, żebyśmy jedli coś innego, tak mniej więcej do upadku komuny, bo potem sklepy się zapełniły i kwestią pozostało tylko to, kto ile miał pieniędzy na wschodzącą przetworzoną żywność, szczególnie przeznaczoną dla “lepszego” odżywiania dzieci. Tu już myślę o swoim synu i tym, czym go karmiłam w dobrej wierze zaraz po urodzeniu.
Podsumowując – całe swoje dzieciństwo jadłam
gluten, białko mleka krowiego, zły tłuszcz (wysokoprzetworzony i nasycony, a nawet ten wyciskany z roślin jest obciążający dla serca i układu krwionośnego), plus niewiele owoców i monotonne warzywa.
Jak ja w ogóle mogłam kiedykolwiek być zdrowa?