Jesień. Niby resztki słońca wciąż jeszcze wyłapuję każdym odsłoniętym receptorem skóry, w samo południe odpoczywając na tarasie, jego ciepło nie przebija mnie już na wskroś; ledwie muska, ledwie odgania gęsią skórkę. Nigdy jednak nie narzekam na jesień. Oprócz tego, że potrafi być najpiękniejszą porą roku, przynosi tyle wspaniałych rzeczy do jedzenia.
Kończy się sezon na pomidory, zamawiam więc od zaprzyjaźnionego rolnika 80 kilo na przetwory dla synka. Makaroniarz, bez pomidorów zimą ani rusz. Robię je prościutko, drobno pocięte lub grubo zblendowane, gotuję tylko ze świeżą bazylią i odrobiną soli, czasem z ostrą papryką.
Cięta bazylia o tej porze roku nie jest taka oczywista, trochę trzeba się o nią postarać. Biedne kaleki z hipermarketowych doniczek nie dają rady. Potrzebuję konkretu, zapachu, mocy. Zioła mi trzeba, które przetrwa w słoiku zimę…
Odwiedzam Stragan Ekologiczny na Stawach. Mają trzy odmiany ładnej bazylii, ale w doniczkach. Nie wyrobię z ilością. Kupuję znajome mi, piękne chlebki z Lanckorony i nowe od pani Małgosi, która piecze po parę sztuk dziennie dla Straganu. Biorę też jej bezglutenowe ciastko z kaszy jaglanej, bardzo harmonijne i uspokajające, oraz cudowny, jak potem odkrywam, hummus z pomarańczą.
Od starej kobiety kupuję maliny z ogródka – tłumaczy się przepraszajaco, że takie drobne. Uśmiecham się ciepło i dziękuję za te drobne, dawne maliny, które wciąż smakują słonkiem i lasem. Od podkrakowskiej “baby” biorę swojskie masło i twaróg – udaje mi się trafić na bardzo świeże. Od drugiej dostaję kurki, które rano pozbierała.
Jadę na Halę Targową na Grzegórzkach. Tu wiem, że jest stragan tylko z ziołami, i że jest na co liczyć. Z pola, świeże, niepryskane. Jest bazylia, jest kolendra, jest świeży majeranek. Robię znowu za dużo zakupów, ale z czego zrezygnować, mimo iż mam tylko dwie ręce?
Starszy pan, który ma tylko trochę śliwki węgierki i ciętej mięty, sprzedaje mi co ma z ciepłym uśmiechem, mówiąc coś miłego. Od starowinki biorę cały zapas świeżutko łuskanego młodego jasia, tak miękkiego, że część zjadam na surowo. Kupuję też szczaw, rzepę i jajka. Patrzy na mnie z tym charakterystycznym zdumionym oburzeniem, kiedy pytam, czym karmi kury: “No jakżesz? Pszenicą!”. Potem dodaje: “Czasem chlebem i resztkami z obiadu”. Prawie się wzruszam i mówię pełne wdzięczności podziękowanie. Zaokrąglam cenę o parę groszy w górę i widzę, że nie jest przyzwyczajona.
U “bab” na Hali, które stoją w tym samym miejscu od lat ze swoimi serami widzę ciekawą rzecz: już nie przywożą zwykłego wiejskiego twarogu. Teraz nawet one zaczęły eksperymenty z dodatkami ziołowymi i wędzeniem. Pytam, jak wędzą i znowu patrzą na mnie jak na wariatkę: “No jakże? W wędzarni!”. Biorę kawałek wędzonego bundza z czarnuszką. Jest bardzo prosty, młodziutki, żadnych cudów na kiju, ale jest świeży i raczej naturalny. No dobrze, może wreszcie wróci do nas nasza żywność lokalna?
W domu rozpakowuję swoje skarby. Dotykam wszystkiego po kolei, rozkrawam chlebek, smakuję masła i serów. Tnę zioła, rozstawiam wszystko do słonka i nagle czuję to całą sobą: nie ma większego fetyszu niż zapach świeżych ziół. Teraz, kiedy moje dłonie pachną już jak sama święta Hildegarda z Bingen dopiero co ciętym majerankiem, siekaną kolendrą i wtartą w pory bazylią, chcę takie śniadanie do łóżka…