Weekend Niny Grosse otworzył tegoroczny Tydzień Filmu Niemieckiego, zorganizowany przez Dom Norymberski w Krakowie. Film przyzwoity, który oglądało mi się dość dobrze, bez znużenia, nawet z emocjami, lecz który nie zostanie w mojej głowie zbyt długo. To ostatnie niekoniecznie jest poważnym zarzutem, zważywszy na to, że moja głowa jest dość dziurawa, ale wiecie o co mi chodzi.
Trzymam kubek ze świetnym singlem z Kenii od Coffee Lab w jednej ręce, drugą podjadam swoją zupę, zmontowaną z kilkunastu składników, której recepty nie zapisałam, bo powstała w smutnym nastroju i podsumowuję to, co zostało mi w pamięci po wczorajszym wieczorze.
Milcząca najczęściej i ponura twarz Jensa – terrorysty RAF-u w pierwszym dniu po opuszczeniu więzienia, wściekła twarz jego niechcianego syna Gregora, pełna łez i złamanych uczuć twarz ówczesnej partnerki Jensa, Ingi. Dalej twarze – bolesna jego siostry Tiny, starająca się przypodobać twarz przyjaciela Hennera, zaniepokojona i dociekliwa męża Ingi, Urlicha, i naiwna, pobudzona buzia Doro, córki Ingi i Urlicha. I las. Cała reszta pozostaje bez znaczenia, bo choć film jest polityczny i rozrachunkowy, dla mnie jest filmem o ludziach i o tym, że niektóre decyzje i twarde poglądy działają wyniszczająco na ich wzajemne relacje.
RAF, ETA, IRA, UPA, Czerwone Brygady, Al-Kaida, Dżihad – wyliczać można bez końca, a potem dodać całe systemy polityczne, wszystkie junty, rewolucje, przewroty… Można je ciągnąć bez końca i przeżywać bez końca, i twierdzić, że ci konkretni terroryści dokonali najgorszych czynów, wpłynęli na masy, politykę, systemy, jednak terroryzm trwa, dopóki trwają jednostki, biorące w nim aktywny udział. W pewnym momencie wszystkie wielkie idee, utopie czy anarchie upadają i jedyne co po nich zostaje to pytanie o pojedynczego człowieka, o podstawową komórkę społeczną, jaką jest jednostka, a dalej rodzina. Dopiero wtedy przychodzi społeczność lokalna, społeczeństwo i wreszcie państwo. Nie odwrotnie.
Jens odsiedział 18 lat w więzieniu za terroryzm. Został tam posłany, bo zdradziła go jedna z najbliższych mu osób, właśnie spośród tych, którzy spotykają go w pierwszy weekend na wolności. Mimo upływu czasu, Jens nie weryfikuje poglądów, pozostaje zamknięty, zgorzkniały i przekonany o swoich racjach politycznych, za które on (ale) i cała jego rodzina zapłacili wysoką cenę. Niespełniona w małżeństwie Inga, nieszczęśliwy, odrzucony syn, przerażona siostra, przepełniony wyrzutami przyjaciel – wszyscy bracia w armii jedynej słusznej sprawy.
Tymczasem świat toczy się dalej. Walka z kapitalizmem skończyła się tak, jak wizyta Ingi i Jensa w hipermarkecie, gdzie do sprzedaży każdego plasterka szynki przydzielony jest osobny sprzedawca, i gdzie możesz domagać się luksów, na jakie cię tylko stać. Wygodne życie Ingi u boku zamożnego męża jest zaprzeczeniem ideałów dawnej walki, podobnie jak odnowiony dom na wsi siostry czy robiąca karierę książka o RAF Hennera. Córka Ingi, osiemnastolatka jest już tylko naiwnie zafascynowana dawnym bojownikiem o lepszą przyszłość, noszoną na modnych t-shirtach.
Zło pojawia się i znika, pojawia się znowu gdzie indziej, jest jak wirus, zaraża, rozprzestrzenia się szerzej lub nie, ale zawsze, na końcu zawsze przemija, tak naprawdę najbardziej niszcząc najbliższych. Terror, nawet jeśli wyrządza krzywdę bardzo szeroko swojemu potencjalnemu – najczęściej anonimowemu wrogowi, najbardziej krzywdzi tych, którzy kochają, wierzą, wspierają, którzy idą za tobą w to piekło, z którego nie ma potem wyjścia. Bez znaczenia, czy chodzi o przypadek polityczny, czy chodzi o codzienne sytuacje domowe, zawsze najbardziej krzywdzi się tych, o których powinno dbać się najbardziej. Bo przecież świat się i tak od radykalizmu nie zmienia w stronę radykalizmu.

Renata Kopyto – serce, mózg, ręce i nogi Domu Norymberskiego i Nina Grosse, reżyserka “Das Wochenende” w sali kina Reduta.
Odbiór z polskiej widowni był jak zwykle bardzo polski – kapitalizm jest be, dlaczego Jens jest superhero, czy powinniśmy rozliczać się z przeszłością, czy ją zapomnieć? Gdybyśmy mieli przedstawić kompleksy obu narodów – polskiego i niemieckiego, studium przypadku można byłoby zrobić na podstawie głosów z sali i odpowiedzi reżyserki. Niemcy mają tendencję do rozrachunków, Polacy do porachunków…
Echem w głowie obijały mi się polskie filmy rozrachunkowe z ostatnich lat, Róża, Ida, Pokłosie… Niemiecka reżyserka wyglądała na dumną z tego, że może zabrać głos w ważnej moralnie sprawie, dopowiedzieć jeszcze jedną opowieść do ogólnej historii. Polscy reżyserzy muszą się bronić przed zarzutami o zdradę stanu i polskości. Powiedziałabym, że między innymi na tym polega różnica pomiędzy społeczeństwem dojrzałym i takim, które dopiero uczy się dojrzałości. Jedni biorą odpowiedzialność za siebie, inni ją przerzucają. Nie narzekam jednak – u nas w końcu też coś musi w tym zakresie pęknąć, choć jak przyglądam się – z tak daleka jak tylko mogę – naszym bojówkom narodowym palącym kolorowe tęcze, to się mocno zastanawiam, w którą stronę nas to zaprowadzi.
Nina Grosse powiedziała, że terror RAF-u, który sparaliżował cały kraj i zniszczył wiele żyć, zasiała grupa zaledwie sześciu osób. Raptem sześć osób, a tyle zła. Od dawna fascynuje mnie ten fenomen – wystarczy jedna zła osoba w otoczeniu i wszyscy jej ulegną; kilka dobrych osób nie daje tej mocy. Jednakże do czasu. Bo na koniec okazuje się, że siła tej jednej osoby zmaleje, zaś siła tych kilku dobrych przetrwa. Dlatego świat nadal toczy się przed siebie, zamiast ulec zniszczeniu. Pytanie tylko – po co to (tak nieskuteczne) zło?