Odkąd wydałam swoją baśń dla dorosłych, „Sto siedemdziesiątą pierwszą podróż Bazylii von Wilchek”, często jestem pytana, o co chodzi z tym rzadkim gatunkiem literackim. Odpowiedź jest całkiem prosta – formuła baśni wyrasta z moich osobistych doświadczeń. Urodziłam się w górach i od dziecka słuchałam magicznych opowieści silnych góralskich kobiet. Zapadły mi głęboko w serce i duszę.
Kiedy jesteś małą dziewczynką
Kiedy byłam małym dzieckiem, babka Rusnakowa opowiadała nam pozornie okrutne, w rzeczywistości przepełnione mądrością „bajeczki”. Miała inną na każdą okazję. W mojej świadomości wszystkie funkcjonowały jako prawdziwe. Wydarzyły się za rogiem, w sąsiedniej wsi, w innym domu i z innymi dziećmi, może i za rzeką lub na innej górze, ale działy się na pewno.
Babcia opowiadała o tym, że kiedy chłopiec, któremu zostały powierzone obowiązki, ulegnie psotnym namowom kulawego zająca i zamarzy mu się mięsny obiad, nic go więcej nie spotka, niż samotna śmierć w lesie. Że dzieci, które chciałyby bawić się w zwierzęta i wiązać sobie postronki na szyjach, podusi swoimi sztuczkami diabeł. Albo gdy młoda panna ulegnie wdziękom wytwornego pana i wsiądzie do jego karocy, skończy w objęciach Szatana, który w nic obróci jej szczęście i marzenia.
Wiara w świat zastany
Wierzyłam nie tylko w prawdziwość tych opowieści, ale i w to, że jeśli nie zachowam ostrożności, lub ulegnę łatwym obietnicom, to spotka mnie coś złego. Święcie wierzyłam babce, bo jak mogła się mylić, skoro potrafiła robić tak pyszne ciasto drożdżowe, a w szafce zawsze trzymała cukierki?
Wierzyłam co najmniej do czwartej klasy, kiedy pełna entuzjazmu podzieliłam się wieściami ze szkoły: „Babciu, babciu, a pani mówiła, że kiedyś żyły dinozaury, które wykopuje się z ziemi i że człowiek pochodzi od małpy”. Tak się zdenerwowała, że goniła mnie po całym domu z mokrą szmatą w ręce: „Jo ci dom łod małpy, jo ci dom, zbereźniku!”. Ledwie umknęłam, bo jej szmata to nie były żarty.
Baśnie z życia wzięte
Pamiętam też inne stare kobiety, sąsiadki, koleżanki babki, czyjeś chrzestne, które przychodziły w odwiedziny, siadały na drewnianej ławie i opowiadały własne “bajeczki”. Że ta ożeniła się za obcego za wodą i “tak wej to” ma teraz zły żywot. A szwagier tamtej to poszedł do lasu, nie uważał, a tam śmierć z drzewa wyskoczyła.
„A mnie żmija uzarła”, mówiła ta, do której szło się godzinę pod stromą górę. Lekarza nie wezwała, dziesięć dni przeleżała w malignie, rozmawiając sobie z Bogiem: „Ponie Boze, jak mie mos zabrać, to bier, ale jo tu jesce tyle mom do roboty”. Więc gdy Śmierć po nią przyszła i w oczy jej zaglądnęła, kobieta odrzekła: „Tyś nie Pon Bóg, łodyjdź”. „No i co?”, spytały inne stare kobiety. „No dy nic. Wstałak i jezdem”, odparła.
Przydatna metafora zła
Byłam naprawdę małym dzieckiem, kiedy te twarde mieszkanki gór i lasów opowiadały o swoim pełnym trudów i pokory życiu. O tym, jak rodziły, jak umierały, jak żegnały bliskich i jak godziły się ze stratą. O tym, na którym słupie kto się powiesił, jak żyje się z szalonymi, jak Niemcy żywcem spalili pół osiedla. O tym, jak ukrywały dzieci i krowy w lesie, i jak skakały przez okna palonych domów.
Nikt mnie nigdy nie pytał o to, czy jestem za mała na słuchanie “bajeczek” o ich prawdziwym życiu. I chyba słusznie, bo choć okrutnie bałam się kulawego diabła, żmij, Niemców i pięknego pana Szatana, wiedziałam jak powinnam postępować w życiu. Te “bajeczki” wrosły we mnie, w moje kości i skórę, jak włosy Bazylii w piękne krajobrazy. Wykształciły szkielet, na którym oparłam swoje własne życie, jak Pola oparła go na przekazie przodkiń.
Przypuszczam, że właśnie ta szczypta okrucieństwa i przeciwności losu, z którymi mierzyły się kobiety, których słuchałam będąc małą dziewczynką, dały mi siłę do bycia sobą. I one pomogły mi w dorosłym życiu uzyskać jakiś złoty środek między sercem a rozumem, duchowością a nauką. Bo metafora zła zawarta w ich opowieściach była równie wyraźna, jak i metafora działania, przeciwstawiania się mu.
Chodź, opowiem ci moją baśń dla dorosłych
Karawan silnych kobiet, gadających zwierząt, barwnych krain i magicznych – dobrych i złych istot, który przetacza się przez “Sto siedemdziesiątą podróż Bazylii von Wilchek” nie wziął się znikąd. To głębokie echo opowieści, wśród których wyrosłam. Utkwiły we mnie na tyle głęboko, żeby w przefiltrowanej przez moje doświadczenie formie, mogły przelać się na kartki papieru, tworząc baśń dla dorosłych.
Pisząc Bazylię, wiedziałam, że chcę w niej zmieścić zarówno ból śmierci i utraty miłości, jak i radość życia, współdziałania, doświadczania. Siła z nich płynąca pozwala pogodzić się z najgorszym, a potem odrodzić do siebie nowej.
Polecam, nawet jeśli czytanie dorosłych “bajeczek” wydaje się nieco ryzykownym eksperymentem. Szczypta magii przyjemnie dopełni rozkosz zapadnięcia się w wygodnym fotelu z lampką wina lub kubkiem pachnącej herbaty. Od czasu do czasu warto podarować sobie odrobinę dzieciństwa.