Piękna jesień. Globalne ocieplenie jak dotąd w Polsce jest raczej przychylne. Trochę polało, trochę zalało, ale co tu gadać, ciepło jak na naszą szerokość – jest. Siedzę na balkonie wciąż prawie nieubrana i cieszę się słonkiem. I tak trochę cierpię.
Przed moim domem rośnie stara jabłoń. Nie mam pojęcia, ile już sobie liczy, bo kupiłam ją razem z domem i innymi drzewami ledwie osiem lat temu. Sąsiedzi mówią, że może mieć z pięćdziesiąt. Jest bardzo piękna – z przysadzistym, grubym pniem, który rozchodzi się w dawno temu ukształtowane w dół grube konary. Jestem niedobrym sadownikiem, więc wszystkie moje drzewa są poprzerastane i nieprzycięte. Z jej pięknej korony we wszystkie strony rosną wilki, niektóre już całkiem grube. To jakaś dawna, zapomniana odmiana. Nie mam pojęcia jaka. Nawet nie wiem, czy tak naprawdę potrzebuję wiedzieć. Dla mnie to po prostu jest Królowa Matka w moim ogrodzie. Opiekunka domu, strażniczka i uzdrowicielka. Spośród wszystkich równie starych i znacznie wyższych drzew, to ona kojarzy mi się z domowym schronieniem. Nawet piękny, rozłożysty kasztan, duma tego miejskiego gospodarstwa, nie jest tak ważny jak ona – Stara Jabłoń, siła witalna całej ulicy.
Może dlatego, że stoi dokładnie na froncie domu, a może dlatego, że naprawdę jest magiczna?
Jest coś takiego w całym tym ogrodzie, że ilekroć wracam do domu, i tylko zacznie być widać moje drzewa zza zakrętu, uśmiecha mi się buzia, ale dopiero gdy wyrównuję się z Jabłonią, mówię: “Dzień dobry, moja kochana, dzień dobry mój domu”. I tak jest od samego początku, od pierwszej minuty, w której zobaczyłam ten ciasno obsadzony dużymi drzewami ogród. Najpierw zobaczyłam te drzewa, dopiero potem budynek. Budynek zawsze był drugorzędny do ogrodu, choć jego surowa, niefotogeniczna bryła kryje w sobie bardzo przyjazne i proste rozwiązania.
W tym roku i mirabelka i jabłoń zaowocowały jak szalone. Nigdy jeszcze nie miałam tak urodzajnego sezonu. Nawet kapryśna japońska wiśnia dała wyjątkowo piękne owoce, choć te któregoś dnia o świcie w pół godziny zeżarły drozdy. Nawet winogrona, które sama odszczepiłam od sąsiadów dały duże zbiory. I tylko dwie stare grusze nie owocują niezmiennie od paru lat. Pewnie z powodu moich zaniedbań.
Mirabele zbierałam i przerabiałam przez trzy tygodnie na różne czatneje. Zbierałam i myślałam o tym, ile mają w sobie zanieczyszczeń z powietrza. Przecierałam i zastanawiałam się, czego jest więcej – wartości odżywczych, czy skażeń, których stężenie w krakowskim powietrzu ponad 700-800 razy przekracza wszelkie normy.
Patrzyłam na moją jabłoń i na bogactwo jej owoców i myślałam, że może jednak nie będę ich zbierać? Dlaczego miałabym, skoro mogą być silnie zatrute z powietrza. Mieszkam co prawda na południowych obrzeżach, na małej górce, gdzie wiatry dość regularnie wieją, no ale. Skażę się, czy nie? Popsuję zdrowie swojemu dziecku i wszystkim przyjaciołom, których ugoszczę darami z ogrodu, czy nie?
Postanowiłam nie zbierać jabłek. Połowa z nich i tak zawsze spada zgniła, albo karłowata. Te zresztą lecą pierwsze, więc tylko je kompostuję. Pięknie taki jabłkowy kompost w pierwszej fazie gnicia pachnie.
A potem zaczęły spadać inne jabłka. Te piękne, zdrowe, dojrzałe. Te, które do jedzenia są kwaśne i lekko cierpkie, ale po wyciśnięciu, utarciu, albo zblendowaniu osiągają nieprawdopodobne bogactwo jabłkowego bukietu, słodyczy i smaku. Te jabłka, które po starciu i lekkim obgotowaniu z niedużą ilością cukru dają absolutnie wspaniałe dżemy. Jabłka z mojej Jabłoni, jesienne dary od Pani tego ogrodu.
Pomyślałam jednak o zanieczyszczeniach i kilka dni z rzędu sprzątałam je na kompost.
A z każdym wyrzuconym jabłkiem coraz intensywniej odczuwałam, że grzeszę. Jakby miała mi ręka uschnąć.
Tak bardzo coś było nie w porządku z marnowaniem tej jakości jedzenia. I to nie tylko dlatego, że urodziłam się na wsi, gdzie nauczono mnie całkowitego szacunku dla pożywienia. Nie dlatego, że każdy okruch chleba, który spadał na ziemię, naprawdę musiałam podnieść i pocałować. I też nie dlatego, że na wsi wszystko uzależnione jest od cykli przyrody, pogody i plonów.
Po prostu w środku siebie czułam, że to wszystko razem jest ciężkim grzechem, jakimś sprzeniewierzaniem się. To jak my teraz żyjemy, jak działamy. Te wszystkie zanieczyszczenia – 800% normy? Halo, chyba już pora się obudzić.
Bo czy naprawdę trzeba i przede wszystkim czy można marnować tyle piękna i dobra naturalnego?
Czy przyglądaliście się kiedyś takim starym, naturalnym jabłkom? Takim aż kapiącym od soków i witalności? Nie tej papierowej tekturze z hipermarketów, lecz tej esencji życia, jaką jest jabłoń i jej pestka?
Pamiętam z dzieciństwa stare baśnie z “Sowieckich Narodów”. Szczególnie jedna utkwiła mi w pamięci. Była o Jabłoni, która aż uginała się pod ciężarem owoców i błagając, by przechodząca obok dziewczyna ją obrała. Ta jednak była zbyt leniwa i próżna – wolała przeglądać się w studni, do której w końcu za karę wpadła. Na dnie czekał ją inny świat, świat znoju, nędzy, niepowodzenia. Kara za to, że nie wypełniła prośby Jabłoni o zebranie jej owoców. Jakie symboliczne znaczenie mają kolejne drzewa, i jaką ludową mądrość niosą tak stare opowieści?…
Kiedy mijam moją Jabłoń, obwieszoną pięknymi koralami owoców, czuję, słyszę, jak ona do mnie mówi: “Obierz mnie. Dla ciebie tak obrodziłam, z tobą się dzielę. Dla ciebie to zdrowie, ta siła, witalność, bo to ja stoję na straży twojego domu”.
Nie potrafię więcej grzeszyć. Zebrałam te ładne spady i zrobiłam z nich boski dżem.
Świat, w którym żyjemy jest zły; nie u podstaw, nie w swym rdzeniu, lecz tu, na powierzchni, tam, gdzie z takim pośpiechem latamy po nim, bez zwracania uwagi na cokolwiek. Bez szacunku dla przyrody Starych Jabłoni, dawnych przypowieści i bodaj dla naszych własnych organizmów.
Chcę się z tego wypisać. Chcę żyć na świecie, na którym powietrze i woda są czyste. Gdzie nie ma nie tylko wojen o dostęp do wody i strachu przed kataklizmami zmęczonej Ziemi, ale i jest zwykły szacunek do życia.
Chcę mieć prawo do jedzenia zdrowych jabłek w miejscu, w którym mieszkam, w mieście.
Chcę mieć czyste sumienie, nie obciążone nie swoim grzechem zaniedbania, lekkomyślności, nieodpowiedzialności i nadmiernej konsumpcji. Grzechem przemysłowej ery. Chcę być zdrowa. Chcę żyć.