Nie wiem co mnie zamroczyło, że zamówiłam do Papuamu prosto od rolnika 10 ekologicznych kur w całości. Starych kur na rosół. Od 10 rano do 9 wieczór, z małymi przerwami rozbierałam te cholerne kury, plus dwie spore indyczki, plus kilka kurczaków! Obcięłam sobie pół paznokcia i dorobiłam się jakichś 60 nacięć naskórka, na prawej dłoni mam odciski jak od łopaty, nóż mi się stępił i bolą mnie absolutnie wszystkie mięśnie. A pan rolnik tylko wzniósł oczy do nieba: “To czemu pani nie mówiła, jak leżą u mnie na stole, to 5 minut roboty”…
Grunt, że – jak wspomniał pozytywny Rafał – już wiem, iż jest taka możliwość, więc to pierwszy i ostatni raz.
Operacja “stara kura” miała na celu wybadanie, w jaki sposób można nawiązać współpracę z ekorolnikami, których w okolicach Krakowa jest sporo, a którzy nie mają tu ani zbytu, ani przedstawicieli, ani sami nie jeżdżą z transportem. Zaczęło się w Karniowicach, w Ośrodku Doradztwa Rolniczego, dokąd udałam się końcem lutego na zebranie farmerów ekologicznych. Wszyscy jak jeden mąż mówili o tych samych problemach – rolnik może wyhodować marchewkę, śliwkę czy pszenicę, nie może ich jednak przerobić na dżem ani chleb, może wyhodować kury czy świnie, ale nie może ich ubić i przerobić na wędliny czy podroby. Nie może bez zarejestrowanej przetwórni czy ubojni, które są obwarowane takimi zasadami, jak wielkie koncerny spożywcze! Wymagają więc bardzo dużego wkładu finansowego, na tyle dużego, że zwykłego człowieka na nic podobnego nie stać.
Cała Europa w szerz i wzdłuż stoi produktami regionalnymi, jednak w Polsce regionalizm nie istnieje. Nie ma czegoś takiego. Razem ze starymi ludźmi na wsiach wymierają wspaniałe przepisy i produkty, których nie ma nigdzie więcej na świecie. W ostatnich latach wymierają jak pszczoły w Stanach – praktycznie nie uświadczy produktu spożywczego, który przekraczałby jakąś marazmatyczną średnią krajową, narzuconą przez przemysł.
Jako klient i konsument jestem praktycznie zmuszona do zjadania przemysłowej żywności, zatrutej pestycydami, konserwantami, hormonami, GMO itd, ponieważ nie wolno mi kupić sobie legalnie przetworu od rolnika na wsi.
Prawo polskie zabrania mi kupowania na wsi sera, chleba, konfitur, suszonych owoców, mięsa, wędlin, kiszonej kapusty czy ogórków, tuszonek, ciast, pierogów i właściwie wszystkiego innego.
Nam w Papuamu oczywiście również nie wolno robić własnych przetworów, których używamy w kuchni, jak np. duszonych pomidorów czy jabłek do ryżu, albo konfitur do chleba. Nie wolno, jeśli nie zdobędziemy osobnego pomieszczenia pod produkcję i osobnego pod pakowalnię, spełniających tysiąc sanepidowskich obostrzeń!
Bardzo podobał mi się któryś artykuł o produktach regionalnych, w którym napisano, że gdyby prawo unijne zabraniało Francuzom czy Włochom produktów regionalnych, Francja i Włochy wystąpiłyby z Unii. Zapewne to prawda, przecież tradycyjna żywność jest dorobkiem i dziedzictwem narodowym każdego z kraju, każdej kultury. W Polsce jednak tak formułuje się przepisy, żeby prawo unijne do końca zjadło naszą odrębność i indywidualność. Nie mówiąc już o tym, czyje interesy w ten sposób są chronione, jak w ciągu ostatnich dosłownie kilku lat rozwinął się u nas ciężki przemysł spożywczy i jak niemożliwe jest kupienie normalnej żywności w sklepach. Ba, żeby tylko w sklepach. Ale przecież też na targowiskach, w małych warzywniakach, na wsiach nawet! Na wsiach w miejscowych sklepach można dostać chiński czosnek, a lokalnego nie uświadczy.
Operacja zakończyła się sukcesem – jestem w stanie pozyskiwać drób (już rozebrany) od ekologicznego rolnika Adama Suska, który okazał się na tyle prężny, żeby być w stanie zaopatrywać mój lokal w Krakowie. Szczęśliwie pozwolenie na ubój drobiu posiada, dlatego wreszcie jestem w stanie mieć ekologiczne mięso w cenie do przyjęcia w knajpie. A oprócz drobiu oczywiście również warzywa i owoce. Czasem warto pojechać do jakichś Karniowic, żeby przywieźć trochę ekologii prosto od rolnika do miasta.