Sofia Coppola – egzystencjalna nuda i bezsens istnienia

written by Renata Rusnak 13 marca 2014

Przy okazji pojawienia się The Blink Ring postanowiłam zrobić sobie mały przegląd filmów Sofii Coppoli. I lubię je, i nie lubię. I ciekawią mnie, i nużą. I za pierwszym i za drugim razem. Tymczasem uważam, że warto je oglądać i to właśnie hurtem. Bo dopiero zobaczone wszystkie na raz znajdują jakieś usprawiedliwienie dla siebie, niosą dopełnienie i dopowiedzenie tam, gdzie go w pojedynczym obrazie brakuje.

Są to filmy o śmiertelnej egzystencjalnej nudzie ludzi, którzy poznali w życiu właściwie wszystko, poza celem i sensem swojego istnienia.

Gdybym więc chciała polecić wam dzień z Sofią Coppolą, koniecznie kazałabym się uzbroić w dużą ilość środków znieczulająco-rozweselających, albo bardzo dobre towarzystwo, i zasugerowałabym taką oto kolejność: Marie Antoinette 2006, The Blink Ring 2013, Somewhere 2010 i Lost in Translation 2003. (The Virgin Suicides pominęłabym, jako osobną kategorię, choć jeszcze to muszę przemyśleć).

Maria Antonina to pyszny – dosłownie – obraz. Wysmakowany, wyniuniany, wystylizowany, właściwie piękny, lecz tyle samo pusty i o niczym. Tyle, że jest to tylko pozór – filmy Coppoli (córki) nie są puste i o niczym, lecz opowiadają o pustce i nicości ludzkiego życia. Jednego z drugim mylić nie należy.

Do tego filmu nie trzeba się specjalnie przygotowywać, wystarczy trochę luzu i nieśpieszności, dobre wino i pyszne ciastko. Samotność nawet pożądana. Film, który można zdegustować dla wizualnej przyjemności, bez wgłębiania się pod powierzchnię, pod którą właściwie nic nie ma.

Sofia Coppola, Marie Antoinette, 2003

The Blink Ring widziałam w odwrotnej kolejności z Somewhere, i byłam trochę przerażona wizją obejrzenia kolego filmu z celebryckiego życia. Sam pomysł straszył, szczególnie, że film zapowiadany jest niemal jako moralniak o niegrzecznych nastolatkach. Odważyłam się jednak, bo w końcu dla niego właśnie sięgnęłam po całą serię.

Okazało się, że nic bardziej mylnego – żadnych nastolatków w nim nie ma, i niech nie zwiedzie was wiek bohaterów. To film o ludziach, którzy czują się jak ryba w wodzie w błysku fleszy, lajków na fejsie i społeczno-medialnej popularności. Dla których misją życiową jest “być jak”. I żeby “wszyscy nas bardzo lubili”.

Zwróćcie uwagę na kadr ze sceny, w której Rebecca dorywa się wreszcie do kradzionych, wymarzonych perfum jednej z Gwiazd. Stoi przed lustrem – psik, psik, zwolnione ujęcie, spogląda na siebie i wreszcie Ten Uśmiech. Uśmiech za milion dolarów…

Film znakomity, polecam.

Sofia Coppola, The Bling Ring, 2013

Gdybyście kiedyś zaplanowali samobójstwo z nudów – koniecznie obejrzyjcie Somewhere. Między miejscami (cóż za zabieg marketingowy z tym podtytułem, dżi…). Obejrzyjcie go również i szczególnie wtedy, jeśli uważacie, że wasze życie jest nudne. Tak dla porównania.

Prozdrowotnie, jako środek nasenny dla cierpiących na chroniczną bezsenność nie mogę go polecić – jeśli nie zasnęliście od razu, w trakcie na bank skoczy wam ze złości ciśnienie co najmniej kilka razy. Co tylko nasili objawy bezsenności. Korzyść jedynie taka, że w tym przypadku jej przyczynę łatwo będzie zdiagnozować…

Jeśli jednak wasze własne życie choć czasem was zaskakuje na tyle, by się nim nadal cieszyć – nie bierzcie się za ten film bez palca na pilocie ze strzałką FF za nic na świecie! Jeśli wam to życie miłe. Zasnął i się nie obudził – wpisaliby w przyczynę zgonu.

Sofia Coppola, Somewhere, 2010

Między słowami – i uwielbiam i nienawidzę. Uwielbiam część z Billem Murrayem, nie znoszę połowy ze Scarlett Johansson. Choć bez niej nie byłoby tego filmu.

Piękne sceny zagubienia w całkowicie niezrozumiałym świecie, które właściwie tylko krystalizują i uwypuklają odczucie ogólnej nieprzystawalności do życia, na co dzień łagodzone przez kulturowe dostosowanie się. Murray rozmawiający z żoną o wyborze koloru wykładziny, albo o problemach wychowawczych z dziećmi wydaje się być tak samo zagubiony, jak na absurdalnym japońskim karaoke gdzieś na wysokim, przeszklonym piętrze tokijskiego wieżowca.

Podobnie młoda żona zabieganego popularnego fotografa, która nawet w buddyjskiej świątyni nie jest w stanie odczuć najmniejszego uniesienia. Nic, pusta egzystencja, trwanie, pozbawione sensu.

Sofia Coppola, Lost in Translation, 2003

Te filmy to kwintesencja opowieści o egzystencjalnej nudzie, zblazowaniu, bezsensie współczesnego bezpiecznego, konsumenckiego życia. Nuda pochłania i zżera całe istnienia, niezależnie od tego, w jaki luksus opływasz – dopóki nie nadasz swojemu życiu jakiegokolwiek sensu. I oczywiście tym sensem nie musi być ani cierpienie, ani ofiarowanie, ani misja, ani wyrzeczenia.

Chodzi raczej o wzięcie spraw w swoje ręce, rezygnację z pasywności, z brania tego, co leży gotowe na talerzu, o odpowiedzialność i wreszcie o jakąkolwiek poprawę relacji z najbliższymi.

W każdym z obrazów takie drgnienie, przebudzenie u bohatera pojawia się na samym, samym końcu, kiedy już całkiem straci się nadzieję. Maria Antonina zaczyna rozumieć swoją funkcję u boku męża i odpowiedzialność głowy państwa, rozpuszczone dzieciaki zderzają się z konsekwencjami i wymiarem sprawiedliwości,  bohater Somewhere poczuje to coś dopiero po przyjęciu obowiązku i odpowiedzialności za własne dziecko, a dwoje zagubionych pomiędzy światami odkrywa, że tylko miłość może odmienić ich życia.

Jeśli tylko oni sami coś w swoim życiu i w sobie zmienią…

Zwróćcie uwagę na blazę, płynącą ze wszystkich tych kadrów, a przecież nie wybierałam ich celowo – to zwykłe materiały prasowe.

Może Cię zainteresować

Napisz komentarz