Nigdy nie lubiłam świąt. Albo przynajmniej odkąd przeprowadziliśmy się od nowego domu. Wszystko, co kiedykolwiek kojarzyło mi się ze świętami, wiązało się też z moim minionym dzieciństwem, a więc z naszym starym, drewnianym domem, w pewnym momencie zniknęło. Wszystkie te maleńkie drobiazgi, które pamiętam, a które budowały klimat świąt – rozgrzane piece kaflowe, zapach pasty do podłóg, prawdziwa, pachnąca choinka, intensywnie wypucowany każdy kąt w chałupie, mała przestrzeń – dwa pokoje z kuchnią – dla całej naszej gromady. Zapach pieczonych ciast i gotowanych świątecznych potraw!
Potem głód aż do wieczora. Do kolacji babka nie pozwalała na zjedzenie czegoś więcej niż chleb z masłem, a i to ledwie dwa razy i tak, żeby się nie najeść. Kradliśmy co się dało. Podjadaliśmy i podskubywaliśmy pokątnie różności w poczuciu grzechu, i grzechu śmiertelnego, jeśli udało się ukraść kawałek ciasta. Na mięso nikt nie miał odwagi – za to czekało tylko piekło. Obrywaliśmy mokrą ścierą od babki przez plecy za oblizywanie resztek z przygotowywanych potraw. To coś, co kojarzyło mi się z czymś bardzo wyjątkowym, unoszącym się w powietrzu. Magia, którą – pamiętam – czuło się namacalnie.
A potem – kolacja. Wczesny-tak-późny wieczór, ciemność, wypatrywanie pierwszej gwiazdy, te wszystkie wspaniałości do jedzenia, zarezerwowane wyłącznie na specjalne okazje, niedostępne za komuny na co dzień. Wszyscy krzątający się w domu przy wigilijnej kolacji, żadnej innej pracy, tylko przy bydlątkach. Poczucie zadowolenia, spełnienia, sensu. Nawet bez prezentów! U górali prezenty przynosił Mikołaj, tylko 6 grudnia. Pod choinką leżało siano dla Jezuska i w ogóle nikomu nie przychodziło do głowy oczekiwać tam czegokolwiek więcej.
A potem przeprowadziliśmy się do nowego domu. Na początku nie był ani wykończony, ani pełen życia, nie miał własnej historii, zapachów, pamięci. I magia świąt tak po prostu wyparowała. Miałam 15 czy 16 lat. Dopiero co weszłam w okres swojego największego buntu, zaczęłam poddawać w wątpliwość swój gorliwy do tej pory katolicyzm, mama z tatą zaczęli własny biznes, przestaliśmy mieć czas na specjalne przygotowania, rzeczy zaczęły być coraz bardziej dostępne, sprzątanie nowego, betonowego domu nigdy nie dawało tego efektu, co szorowanie starego poczerniałego drewna. A jodełkę z lasu zamieniła plastikowa choinka!
Co gorsza, również jedzenie przestało być tak wyłącznie związane z Wigilią. Wszystkie święta zaczęły wyglądać tak samo – te same szynki, mięsa, sklepowe produkty. Zmęczona mama późno wychodziła z biura, zajęty czym innym tata, nie wychodził z rana do lasu po drzewko, na które czekaliśmy z niecierpliwością, żeby je ubrać. My w swoich już towarzystwach i sprawach, pośpiech, zwyczajne zapachy, kolory i smaki. Nic nie było ani prawdziwe ani wyjątkowe, stało się tylko pustym obowiązkiem. Nie znosiłam tego przez lata.
Jednak dwa lata temu całe święta i Nowy Rok 2008/2009 spędziłam z Piątym Bratem w szpitalu na intensywnej. Sama, bo święta to najbardziej ruchliwy czas w biznesie – nikt z rodziny nie mógł przyjechać. Nawet syna wysłałam do rodziców na wieś, żeby nie siedział w pustym domu. Cały następny rok, Brat wspominał fajerwerki, które oglądaliśmy ze szpitalnego okna. “Fiiii, pach”, tak się nazywały sztuczne ognie, oznaczone specjalnym gestem ręki.
Rok temu był już taki słabiutki. Taki strasznie słabiutki. Pamiętam to pełzające pod skórą przerażenie: “A co, jeśli to OSTATNIE święta?”.
Dałam z siebie dużo. Modliłam się z nim, śpiewałam te wszystkie kolędy, które tak zawsze lubił i którymi katował nas okrągły rok, jadłam wszystko, starałam się nie olewać innych, być miła, ciepła. Chciałam utrzymać te dziwaczne rodzinne rzeczy w kupie, bo Piąty Brat zawsze, zawsze je uwielbiał. Uwielbiał wszystkie nasze rodzinne spotkania, imprezy, był taki szczęśliwy, siedząc pośrodku, jedząc zabronione przez jego drakońską dietę rzeczy, słuchając śpiewów, patrząc jak się bawią dzieci. Lubił mieć różnych wujków i ciotki wokół siebie. Był bardzo rodzinnym gościem. Kochał nas wszystkich, zmuszał do kochania, znoszenia siebie nawzajem…
A tego roku… Ten rok był trudny, choć chyba wszyscy poczuliśmy tę więź, którą nam po sobie zostawił. Pierwszy raz, odkąd Siostra i Drugi Brat założyli rodziny i wyprowadzili się ze wspólnego domu, przyszli na całą Wigilię do rodziców. Nawet ja, tym razem, w te święta naprawdę CHCIAŁAM tu być, z nimi wszystkimi, choć bez tego najmłodszego z nas. Bo chyba od tych ostatnich świąt z nim, Wigilia nabrała dla mnie nowego znaczenia.
Wigilia to przecież jest czas dla ludzi, których się kocha.
Może ten ostatni raz z Piątym Bratem nauczył mnie dbania o innych, najbliższych, najdroższych? Brania odpowiedzialności za nich, ale nie dlatego, że jest to i zawsze było moim obowiązkiem, ale dlatego, że naprawdę CHCĘ. Bo niektóre rzeczy SĄ ważne w życiu. Ot tak sobie. Dbanie o innych nie dlatego, że jestem czyjąś siostrą, matką, córką, kobietą, ale dlatego, że kocham. A miłość jest dbaniem. Z tak wielu różnych powodów, miłość jest po prostu dbaniem o innych.
Może to czas na prawdziwą dorosłość dla mnie?
Z pozdrowieniami dla was wszystkich…
24.12.2010.