House of Cards, sezon 01. Serial, który polecaliście mi najczęściej w odpowiedzi na pytanie o coś, co zresetuje mi mózg. Faktycznie dał niezłą pożywkę dla moich intensywnie skręconych zwojów i nieźle odkurzył stare szufladki. Nie wciągnął mnie na tyle maniakalnie, żebym w dzień czy dwa obejrzała go w całości (to mi się niekiedy zdarza), ale bardzo przypadł do mojego serialowego gustu.
Ma wszystko jak należy – i bohaterów, i fabułę, i poprowadzony jest dość logicznie i spójnie, i zaskakuje obrotami akcji co chwila. Tematycznie też mi bardzo bliski – polityka, władza, społeczeństwo. Ale jakaś już stara jestem, albo przyzwyczaiłam się do tego świata – nie polityka mnie w tym wszystkim zaciekawiła najbardziej. A przynajmniej nie zrobiła na mnie wrażenia tak otwartym cynizmem i grą interesów, tasowaniem ludzkimi losami jak kartami na stole.
Nawet główny bohater bezpośrednio zwracający się do mnie z ekranu nie do końca zaskakuje swoim zachowaniem, logiką czy manipulacjami. Jakby wszędzie tego pełno…
Moją uwagę natomiast przykuło prywatne życie kongresmana Underwooda i jego niecodzienna, dojrzała relacja z żoną.
Małżeństwo, które doskonale obrazuje, czym może się stać idealnie działająca instytucja. No albo prawie idealnie, bo jak w każdej instytucji, i tu gdzieś tam pod powierzchnią buzują głębokie emocje, niespełnienie, rozdźwięk, frustracje i poświęcenie. Ale też oddanie, szacunek, lojalność, akceptacja, wolność i zrozumienie. Wspólne cele nade wszystko. Chyba też jakaś odmiana przywiązania i miłości.
Bardzo ciekawe jak dalej rozwinie się ta relacja i do czego doprowadzi, zwłaszcza w kontekście ich obojga kochanków. Tak, to małżeństwo choć niechętnie, wpuszcza między siebie kochanków, pozostawiając sobie sporo wolności w relacji.
Jedne z moich ulubionych momentów to te, w których małżeństwo Underwoodów spędza ze sobą czas na wypalaniu późnego wspólnego papierosa, rozmawiając o poważnych sprawach i prywatnych i zawodowych, planując, częściowo knując, rozumiejąc się praktycznie bez słów.
Spokojny serial, wbrew pozorom. Taki bardzo w moim guście. Niewiele adrenaliny, sporo gadania. Najwięcej manipulacji i przetasowań po wewnętrznych liniach konfliktu interesów. W tej kwestii żadnej lojalności – poza tą wynikającą ze wspólnego interesu.
Nie mam zdania na temat tego świata i tych ludzi. Obserwuję ich, oczywiście głównie z ekranu, i nawet nie staram się zrozumieć. Żyją w jakiś swoim napiętym i niezrozumiałym świecie, który nie istnieje dla mnie w tym samym stopniu, co mój nie istnieje dla nich.
Żadna osoba z ideałami nie jest w stanie przetrwać w świecie polityki, bo polityka nie jest o ideałach, lecz o interesach. Nie wiem kiedy to się zmieni, ale rozsądniej będzie nie czekać.
Zdjęcia zaczerpnięte z fanpagu serialu.