Chciałam sobie zrobić dobrze i włączyłam Kowbojów i Alienów, ale chyba się naoglądałam różnych Fireflyów za dużo i teraz ciężko mnie zadowolić…
Jest tylko jeden mężczyzna na świecie, któremu wszystko wybaczę – Daniel Craig (for no reason), i rzeczywiście mu wybaczę, ale… Nawet po wyłączeniu mózgu oglądam już z trzecią godzinę i to na podglądzie! W międzyczasie zdążyłam zjeść słoik rydzów w pomidorach, jabłko, rządek czekolady, zaparzyć i wypić herbatę, przeczytać kawałek książki w toalecie, przeczytać sporo artykułów z Fejsbuka. Każdorazowo podczas tych czynności zapominając, co właśnie robiłam…
Jest 1:30 w nocy, przede mną jeszcze 38 minut. Oglądać – nie oglądać? Werdykt jest fifty-fifty po tym jak ni z gruszki, ni z pietruszki wyskoczyli dzicy, ale ubrani Indiańcy, załamując mnie kompletnie tylko po to, by w kolejnej dosłownie scenie zmartwychwstająca z ognia naga kobieta (bez smoków co prawda, za to prosto z kosmosu) ponownie dodała mi otuchy. Trzeba wiedzieć, że za takie sceny też skłonna jestem wiele wybaczyć.
Zostaję więc i przewijam dalej – statek-wieża w ziemi, złoto, brzydale alieńskie nie tylko z dużymi zębami, ale jeszcze dodatkową parą rączek, ukrytą we wnętrznościach i ludzie-zombie, szczęśliwie tylko tymczasowo. I tłuką się, tłuką, dobre 20 minut się tłuką (w kinie często żałuję, że nie ma guziczków FF). Nasi utłukli już tylu złych, ale żaden nie wpadł na pomysł, żeby alieńską broń zabrać, cóż, XIX wiek, może zdobycze ludzkiego intelektu, prężnie rozwijające się wraz z postępem SF na ekranie nie były jeszcze w ludzkim posiadaniu?
Wiele znoszę w imię nieodwzajemnionej miłości do Daniela oraz do odradzającej się Feniks, jednakże widok wyciągającego suche rączki wypalonego roztopionym złotem aliena to już francowata żałość. A przecież wystarczyło obrócić wszystko w żart, obśmiać patos, nabrać dystansu i film byłby rewelacyjny. W imię wszystkich dziecięcych tęsknot za Dzikim Zachodem i kosmitami, zakradającymi się nocą, by porwać cię z łóżka…
Ten E.T. stanowczo nie go home… Matko…