przychodzi taki moment, że pomimo całego ignorowania pustoszejącego stanu własnej lodówki, trzeba zmierzyć się z Głodem. głód zajrzał mi dziś w oczy i trzeba było zareagować. najbardziej marzyły mi się ziemniaki. takie fajne, gęste, ziemniaczane ziemniaki w skórce, z wody, idealnie ugotowane… cóż, kiedy stan mojej lodówki alarmujące braki w ziemniakach wykazuje już dobre dwa tygodnie. ze trzy godziny chodziłam między komputerem a lodówką w nadziei na cud, ten jednak nie nastąpił. ziemniaki się nie rozmnożyły, kosmici nie dokonali mojego porwania, teleportacja do najbliższego sklepu bio nie zadziałała…
w akcie desperacji przeszukałam szafki. czarna soja, czarna soczewica, cieciorka i fasola też czarna. w innych kolorach występują również: ryż czerwony, bulgur, kamut, tapioka, makaron z quinoa, fasoli mung, gryki, z konnyaku, z wodorostami. dalej: płatki ryżowe, popping z amarantusa, mąka grochowa, kilka odmian suszonych grzybów i kilka półek mniej lub bardziej eksperymentalnych produktów, ziemniaków jednak, bodaj w postaci skrobi ziemniaczanej – niet.
w ponownym akcie desperacji zagotowałam namoczoną dzień wcześniej czarną cieciorkę. w kolejnym – wygarnęłam resztkę warzyw z lodówki po to, by… ujrzeć taki widok!
kto się z wężymordem, hyzopem i przywiędłą kapustą brał za łeb, ten wie, że sprawa jest nieprosta. wszystkie składniki są oczywiście cudownie odżywcze i dla ciała wystarczy je po prostu przeżuć, najlepiej na surowo, co wam jednak wasze wygłodniałe ziemniaków w skórkach podniebienie na to powie? “spadaj, idę na hamburgera!”, albo “dawaj batonika!”. opcja mało pocieszająca dla kogoś, kto usilnie nie wychodzi z domu do sklepu bio, 5 minut drogi…
uwaga: kapustę zawsze przechowuję w zewnętrznych liściach, nawet po jej rozkrojeniu. pozwala to zachować jej świeżość i soczystość bardzo długo, nawet jeśli zewnętrzne zielone liście przywiędną.
co było robić? postanowiłam dać z siebie wszystko, przynajmniej w zakresie możliwości dzisiejszej niechęci do wysiłku.
- uwędziłam na patelni 3 nieduże cebule z płaską łyżeczką kopru suszonego. zasępiło mnie to ciut, bo cebuli nie wędziłam już z pół roku, co oznacza jedno: winter is coming!
- podlałam parę razy do odparowania chardonnay (furlan, 2011),
- skroiłam drobno 2 daktyle, ale do tej ilości wystarczyłoby półtora i dorzuciłam do cebuli,
- skroiłam 2 małe pietruszki na cienkie plastry i wrzuciłam (organiczne szoruję, nie obieram),
- podobnie skroiłam dwa wężymordy, również wyszorowane. mają leciutko orzechowy posmak, coś a la niektóre topinambury. przykryłam na jakieś 5 minut i dusiłam. podlać winem, jeśli zachodzi potrzeba.
uwaga: cebulę wędzi się bez żadnego tłuszczu na patelni o grubszym dnie i średnim ogniu. po prostu trzeba się jej dać spokojnie poprzypalać, mieszając czasem i nie zwęglając jej. w razie potrzeby minimalnie podlać wodą. nie przykrywać.
uwaga: nie przesadzić z ilością wina; ma upiększyć bukiet i wzbogacić smak, nie zdominować go. jeśli trzeba, lepiej dolać wody niż przesadzić z winem. oczywiście nie można go skąpić i nie warto podlewać cebuli podłym chardonnay, bo wszystko zepsuje.
w garnku tymczasem po czarnej cieciorce zagotowała mi się woda. jak zwykle mniej niż więcej.
uwaga: cieciorka może być zwykła, ja po prostu taką sobie namoczyłam. po ugotowaniu odcedziłam, nie wylewając wody, tylko zużywając do gotowania. było jej niewiele, wiec dolałam czystej z filtra.
do wody wrzuciłam garść podgrzybków, kilka posiekanych łodyg pietruszki, 2 gałęzie hyzopu, 5 czy 6 świeżo łuskanych orzechów włoskich w dużych kawałkach i ćwierć posiekanej główki kapusty z odrobiną soli nierafinowanej. gotowałam co najwyżej 10 minut, może 7, bo strasznie mnie wzywał komputer…
uwaga: kapusta i orzechy ugotowały mi się prawie na chrupko i tak je też polecam gotować – żeby tylko były złamane, nie więcej niż 10 minut.
złączyłam cieciorkę, patelnię i garnek. wyszło bosko, a kto z takich składników ugotuje coś lepszego, temu gar najprzedniejszych ziemniaków w nagrodę do łóżka podam i jeszcze butelką chardonnay ugoszczę…
uwaga: wężymord na cebuli z daktylem i chardonnay spokojnie może służyć jako osobne danie, jest świetny.
2 komentarze
Wspaniałe masz pomysły, czytam i czytam i nie mogę się nasycić (idę od najświeższych wpisów wstecz, dotarłam na razie tu). Tylko skąd wziąć w dzisiejszych czasach wężymord??? Ostatnio jadłam skorzonerę wtedy, gdy sama uprawiałam ją w ogródku. Ale od paru lat brak latem czasu na “wynalazki”, rosną więc w ogrodzie tylko najważniejsze rzeczy, które lubię, a trudno je kupić: zioła wszelkie, groszek cukrowy, dynie rozmaite (w tym cukinie, trochę też ze względu na kwiaty), pasternak, boćwina w kilku odmianach barwnych, cebula siedmiolatka i dymka, trochę ogórków (nie zawsze) i KONIECZNIE rozmaite pomidory. Nie wyobrażm sobie latem jedzenia kupnych pomidorów, podobnie, jak nie wyobrażam sobie jedzenia fermowych jajek…
Ale wężymord wymaga troski, dobrego nawozu i głęboko uprawionej gleby, a na to ostatnie wciąż brakuje nam czasu. Topinambur rośnie u nas sam, ale skąd wziąć skorzonerę?
Witaj 🙂 coraz częściej skorzonerę można spotkać na halach targowych. Myślę, że kwestia czasu, żeby pojawiła się szerzej. Fakt jest jednak faktem, że trzeba ją sobie upolować… Szczęśliwie potem długo się przechowuje w lodówce. Pozdrawiam i zapraszam do dalszego czytania 🙂