Przyznam się wam do czegoś – od czasu do czasu wpadam w ciągi stresowe, szczególnie kiedy zbyt dużo na raz dzieje się w strefie emocjonalnej. Cały mój luz wyparowuje, jakby go wielki odkurzacz wyssał prosto w gigantyczną kosmiczną dziurę. Tak, tak, nawet przy całej uwadze, jaką poświęcam na świadomą pracę z emocjami, to się zdarza.
W ostatnim miesiącu dużo się działo. Nie tylko pochłonęła mnie intensywna praca nad nowym blogiem, przygotowaniami do nowego projektu i kilkoma wyjazdami, ale też dostałam parę na raz naprawdę niedobrych wiadomości, z którymi nic nie dało się zrobić. Lubię działać i nie znoszę poczucia bezsilności, kiedy mam związane ręce. A co dopiero, kiedy mam ręce związane na kilku polach jednocześnie. Tak, chyba bezsilność stresuje mnie bardziej niż największe życiowe trudności.
W biegu i na wyjazdach nie ma zbyt wiele czasu na gotowanie. Jadam oczywiście w miarę przyzwoicie, bo w końcu czym można się struć, jeśli w lodówce ma się tylko kapusty i sałaty, ale prawie nic sobie ostatnio nie gotuję. Nie poświęcam tej chwili uwagi na skomponowanie dla siebie choćby najprostszego posiłku, zawijając w liść pekińskiej suszonego pomidora z miso i zjadając wiele kilogramów jabłek i pomarańczy.
Stres zaczął mnie dręczyć nieprzyjemnym uściskiem i pieczeniem w żołądku, lekkimi migrenami, choć tym razem uniknęłam napadu alergii. Alergie – to już zauważyłam – zawsze łapią mnie w chwilach specyficznego stresu.
Parę lat temu udało mi się świadomie wyeliminować jeden z czynników – kurz. Uczulenie na kurz dostałam dość późno, koło 10, 12 roku życia, dlatego stosunkowo łatwo było mi przypomnieć sobie sytuację emocjonalną, która je wywołała. Przypomniałam sobie w sumie głupie zdarzenie, które mój organizm połączył z kurzem i przymusem.
Jak większość dzieci na wsi byłam zobowiązana do pracy w polu. Szczerze tego nie znosiłam, zwłaszcza w piękne, upalne lato, kiedy chciałam iść nad rzekę popływać. W ogóle co się tu będziemy oszukiwać – zawsze wolałam obserwować, rozmyślać i szukać rozwiązań, niż wykonywać te same czynności całymi dniami. Praca w polu nie należała do zajęć zbyt produktywnych i stymulujących intelekt.
Tego dnia wrzucaliśmy siano do stodoły – stałam tam na górze, udeptując je godzinami i patrzyłam przez szpary między deskami na cudne słonko na zewnątrz. We wpadających promieniach tańczyły niezliczone drobinki kurzu. Tak bardzo chciałam wyjść z tej klatki, a tak bardzo byłam zmuszona zostać!
I co myślicie? Zachorowałam. I dopiero niedawno uprzytomniłam sobie, szukając właśnie tamtego wydarzenia, że chorowałam za każdym razem, kiedy życie zamykało mnie do symbolicznej klatki i zmuszało do robienia rzeczy, na które się nie zgadzam.
Mechanizm był bardzo prosty – kiedy tylko zaczynało mi być niewygodnie, podświadomie szłam w miejsce pełne kurzu i pyłu, albo co najmniej zaczynałam nagle robić gruntowne porządki w domu, zaczynając od… odkurzania biblioteki! Katar, kaszel, zatoki, gardło, migrena, gorączka gotowe, można się położyć i na dwa tygodnie…
Kiedy powiedziałam sobie, hej, Renata, jesteś już dorosła, nikt do niczego cię nie może zmusić, alergia na kurz i pył minęła jak ręką odjął. Nie wiem ile to już lat? Sześć? Siedem?…
Ostatnio szukam o co chodzi z alergią na gluten. Psychologicznie i biologicznie podobno wiąże się ze wzorcem zbyt gwałtownego odrzucenia. Coś musiało wydarzyć się wcześnie, bo nie tak łatwo to sobie przypomnieć, zauważyłam jednak, że jeśli dzieje się coś, co mnie emocjonalni przerasta, automatycznie sięgam po ciastko lub chleb. Niby nic a jednak. Oczywiście im zdrowiej jem ogólnie, tym bardziej kontroluję to, co jem i tym lepiej radzę sobie ze stresem. Tym razem nawet udało mi się nie zakatarzyć, choć miałam wszelkie po temu “powody”. Natomiast stres przeniósł się do żołądka i z dnia na dzień robiło mi się coraz gorzej.
Wczoraj dokonałam przełomu. Ugotowałam sobie coś. Po prostu poszłam do kuchni i zmusiłam się do ugotowania prostego dania, któremu poświęciłam chwilkę. Naprawdę nic skomplikowanego – soczewica czerwona z kaszą kukurydzianą, suszonym pomidorem i grzybami, wrzucona na wodę spod kapust, pora, brokuła, cebuli i naci – ale stanęłam nad tym garnkiem i mieszałam go regularnie przez pół godziny, doglądając i doprawiając.
Jak myślicie, co się stało? Zjadłam to danie i mój żołądek wyzdrowiał. Niewiarygodne to było, ale dosłownie z każdą łyżką odczuwałam rosnącą poprawę, uspokojenie, ukojenie i psychiczną sytość. Wydaje mi się, że nie tyle chodzi o składniki dania (warzywa z wywaru jadłam dzień wcześniej, ale nie przywiązałam żadnej wagi do ich ugotowania), ile właśnie o tę chwilę uwagi, jaką poświęciłam sobie i tylko sobie.
Ugotowałam coś dla siebie i to mnie odstresowało, wyleczyło. Zresztą każdy, komu zadedykuję posiłek, opisuje samopoczucie właśnie w podobny sposób. Tak właśnie działa takie intencjonalne, intuicyjne gotowanie. Nawet jeśli jesteś zdrowy, po prostu utrzyma cię w dobrym samopoczuciu, doda ci radości.
Sprawdźcie to u siebie – co stanie się, jeśli ugotujecie posiłek z troską, uwagą i dedykacją dla siebie lub kogoś? Kiedy wasze dłonie naprawdę włożą swoją energię w to co robią. Może uda się wam uleczyć chore dziecko, albo zrelaksować męża, może poczujecie chwilę prawdziwej przyjemności? Nigdy, ale to nigdy nie żałuj czasu na danie sobie odrobiny uwagi. To wszystko, czego ci trzeba.
2 komentarze
Pamiętam “dedykację”, którą pewnego dnia ugotowała mi Renata… Skopana rakiem swojej suki chlipałam do słuchawki nie oczekując wiele poza wychlipaniem się. Ku mojemu zaskoczeniu niebawem Renata zjawiła się w mojej kuchni, wypakowała swoje słoiczki, roślinki, przyprawy i zabrała się za gotowanie . Przywiozła też prosecco, co dawało nadzieję, że się zawalę, stracę przytomność i jakoś dotrwam do jutra. Ale… zabroniła mi pić przed jedzeniem. Ech… Zatem trwałam i chlipałam. W końcu postawiła talerz przede mną. Nie wiem jak smakowało, ale – zupełnie tak jak z Renaty żołądkiem – z każdą łyżką… etc. Na koniec stałam na nogach, nawet się uśmiechałam i wierzyłam, że będzie dobrze. Wino oczywiście wypiłyśmy, ale to była już tylko wisienka na torcie. Dziękuję Ci raz jeszcze 🙂
Nawiasem mówiąc to był ten dzień, który zadecydował o tym, że zaczęłam dla siebie gotować, zamiast wyjmować pizze z zamrażalnika.
Przecież przechodziłam przez raka swojej suki, wiem jak to jest…
A każda osoba, która zaczyna dbać o siebie to dla mnie taki promyczek, który pojawia się na świecie 🙂 Nie jestem poetycka, mówię serio 🙂
Świat staje się lepszy od tego, że ludzie lepiej i świadomiej jedzą 🙂
Dla mnie najlepszym podziękowaniem jest to, że nadal tak jesz, i że już nazywasz to jedzenie “swoim”. Za to też dziękuję 🙂