Przeglądam stare notatki z Nowego Jorku i znajduję wpis o polskim sklepie spożywczym. Myślę jak bardzo zmieniły się moje nawyki żywieniowe. Kiedyś kupowałam pewnie jak każdy niemal wyłącznie to, co znam i lubię, z rzadka jedynie wprowadzając nowy produkt na skutek czyjejś zachęty, albo po spróbowaniu u kogoś. Dziś na takich wyjazdach szukam niemal wyłącznie rzeczy, których nie znam, a które chciałabym spróbować w sposób świadomy. I oczywiście nie kupuję, dlatego że znam logo na etykiecie, a dlatego, że czytam etykietę.
Polska Żywność, 05.11.2002
Wczoraj znalazłam polski sklep obok mojego mieszkania. Niewiarygodne jak strasznie się ucieszyłam. Kupiłam sobie Politykę (za 2,5$!) i Przekrój (za 1.95! – ci zresztą całkiem zeszli na psy…). Ucieszyłam się, bo wreszcie po wejściu do sklepu nie poczułam się jak w dżungli – wszystko było zrozumiałe. Co jest co w jakim słoiku. O, jaka to męka wejść do amerykańskiego sklepu zapchanego od góry do dołu nie wiadomo czym, i wybrać np. dżem spośród 20 albo 30 słoików, o których nie masz bladego pojęcia, co zawierają. Dlatego jem głównie warzywa, albo pizze, albo chleb z masłem (masło po prostu niezjadliwe, a chleb… cóż, cierpię…). No bo właśnie – jedzenie. To jest to co mi się NIE podoba w stanach. Jest obrzydliwe. Za wyjątkiem kuchni orientalnych, choć oczywiście nie wszystkich.
A w tym polskim sklepie (jest ich tu zresztą od cholery, nie mówiąc już o samych Polakach) to całkiem swojsko, widać wielu ma podobne co i ja problemy z rozpoznawaniem marek, inaczej jaki sens miałoby kupowanie dwa razy droższych produktów w “polskim sklepie”, zamiast gdzieś „u Włocha” czy „Chińczyka” (warzywa zresztą kupuję tylko u Włochów). Przecież nie z poczucia patriotyzmu?
Za dużo bodźców z każdej strony, więc przynajmniej w sklepie, gdzie dżem Łowicz czy czekolada Wedla są na bank pewne, odczuwam nieco swobody i odprężam się.
Dwa, trzy lata wcześniej gościłam u siebie Francuza. Nie byłam wtedy w stanie pojąć, dlaczego on jeździ tylko do Carefoura czy Geanta i kupuje wyłącznie francuskie produkty. Podejrzewaliśmy go nawet o to, że padł ofiarą narodowej propagandy – tylko francuskie jest najlepsze; kupując francuskie, wspierasz Francję…
Oo, jakże ja go teraz dobrze rozumiem! “Dobre bo polskie” teraz znaczy dla mnie: “Dobre bo rozumiem”…
Wtedy, w 2002 roku produkty, które kupowałam w zwykłym amerykańskim spożywczaku były dla mnie nie do zjedzenia, tak były sztuczne i wstrętne.
Dziś, te same procesy produkcyjne wraz z “rozwojem” przemysłu spożywczego sprzedawane są u nas. W ciągu tych 11 lat od mojej pierwszej wizyty w stanach, i świetny wówczas Łowicz, i lokalny Wedel, jak prawie wszystko, co dostępne w marketach, zostały sprzedane większym koncernom i pod tą samą naklejką nie znajdziecie już ani tego smaku ani tej jakości, jaką te produkty charakteryzowały się jeszcze kilka, kilkanaście lat temu.
Jednakowo z tym “dobre, bo rozumiem” przypominają mi się, a nawet brzmią jak dzwon w mojej głowie słowa mojego ojca: “Od tysięcy lat ludzie TAK jedli”, albo słowa mojej przyjaciółki: “Moi dziadkowie też tak samo jedli, przecież ja nie jem nic złego, jem TO SAMO co oni”…
Nie, my nie jemy tak samo jak oni. My jemy tylko te same etykiety i te same nazwy, loga. Nie jemy tej samej zawartości.
Nic nie daje się tak łatwo oszukać i omamić jak smak i węch. Czy wiecie, że dla niemowlaka smak słony jest zupełnie obcy i nietolerowany w tym samym stopniu co smak gorzki? Że nasze kubki smakowe nie tolerują soli, i że wystarczy kilka łyżek, by uzależnić się od niej?
Nie wiecie prawda? Ale wiedzą to doskonale technicy żywienia, pracujący dla koncernów spożywczych*. Dlatego dziś nie znajdziecie w sklepie ani jednego produktu bez soli lub cukru, jeśli nie są oznaczone specjalną dietetyczną linią. Zresztą spróbujcie sami poszukać.
Z tego powodu w tym roku, w 2013, będąc w Stanach, kupowałam wyłącznie lokalne i organiczne produkty, bardzo starannie czytając etykiety. Nie zawiodły mnie ani smaki, ani jakość tych produktów. Dlatego nigdy już nie będę eksperymentować na sobie jedząc “jak ZAWSZE się jadło”, lecz będę jeść wyłącznie eksperymentując z nowym, poszukując jakości, testując i stale sprawdzając uczciwość producenta. Bo tylko uczciwy producent, rolnik, hodowca jest w stanie nakarmić mnie tak, jakby to zrobiła moja babcia.
Sami zresztą sprawdźcie, jak bardzo zmienił się nasz wygląd i samopoczucie w ostatniej dekadzie. Z kim nie rozmawiam słyszę: “Zawsze taka/taki chuda, a teraz brzuszek, ciężko… Tak to jest z wiekiem, starzejemy się”…
Starzejemy? A dzieci? A wykwit chorób cywilizacyjnych, który już zbiera żniwo wokół nas? W moim dzieciństwie, kiedy ktoś na wsi umierał na raka albo serce, było to wydarzenie na skalę całej społeczności. Teraz niemal co tydzień ktoś ląduje w szpitalu albo na cmentarzu.
Pamiętam też jednego dyplomatę brytyjskiego, z którego żoną się przyjaźniłam właśnie jakieś dwanaście lat temu, zanim nie przenieśli się na inną placówkę. Mówił, że w Polsce szokuje go to, jak SZCZUPŁE są tu kobiety i dzieci. Jak jest dziś? Jak będzie za dziesięć lat?…
*Pisze o tym zwycięzca nagrody Pulitzera, Michael Moss, w świetnej książce Salt, Sugar, Fat, będącej rezultatem śledztwa dziennikarskiego, przeprowadzonego w największych koncernach spożywczych Stanów Zjednoczonych, tj. Kraft, Nestle, Capro Sun, Coca Cola, Kellogg, Frito-Lay…