Chyba mi wyszło coś bardzo fajnego, i smacznego i praktycznego. Wreszcie wpadłam na to, co zrobić, kiedy chce się zjeść chleba albo placka, albo omleta, a mąki nie można. Tak się wygrzewam dziś w wiosennym słoneczku i walczę z pokusą zjedzenia czegoś mącznego i nagle staje mi przed oczami omlet z fasoli mung! Przypomniało mi się, że przecież przywiozłam ze Stanów makaron z fasoli czarnej i z munga.
Niedługo myślałam. Nasypałam do młynka do kawy fasolkę tyle, ile się sypie do młynka i umieliłam raczej drobno. W sklepie można kupić mąki fasolowe, są znacznie drobniej zmielone, ale nie chciałam zmęczyć młynka. Widziałam cieciorkową i grochową; z bezglutenowych jest też oczywiście quinoa i inne zboża.
Wbiłam do niej 2 jajka, domieliłam kilka migdałów, posoliłam leciutko, zmieszałam i zostawiłam na chwilę do napęcznienia.
Pierwszą wersję zrobiłam na maśle, żeby sobie nie komplikować życia. Wylałam ciasto na rozgrzaną patelnię, ale myślę, że na drugi raz albo dodam do niego trochę wody, albo jeszcze jedno jajko – zapomniałam, jak bardzo fasole chłoną wilgoć. Może najlepiej byłoby dodać wody do mąki i zaczekać aż napęcznieje, a wtedy wbić jajko i to może już tylko jedno. Trzeba sprawdzić.
Ze zdumieniem odkryłam, że ciasto nie tylko nie robi się ciężkie i zakalcowate, jak w przypadku zbożowych mąk razowych, ale pęcherzykuje i właściwie wyrasta. Przykryłam omlet, a potem jeszcze podsypałam go na moment szczypiorem. Drugą stronę, kiedy zaczęła się lekko przypalać, podlałam odrobiną wodą i przykryłam, głównie dlatego, że wydawało mi się, że ciasto robi się wręcz za suche.
Zjadłam jak to ja – eksperymentując z połączeniami – z konfiturą figową i z gruboziarnistą musztardą. Nie pękajcie, musztardy mam cudowne, często dodaję ich do gotowania. Moja ulubiona firma to Zwergenwiese. Są tak pyszne, że jem je łyżeczką i prawie do wszystkiego. Tu w dodatku miałam wersję z miodem pitnym i imbirem.
Otwarłam do niego białą Milenę z Winnicy Miłosz od Krzysia Fedorowicza – rozjechały się z figą, ale już pod musztardę zrobiło się ciekawie. Zapomniałam, że jest tak mocno cytrusowa. Gdyby omlet był całkiem wytrawny byłoby dobrze, choć chyba nadal nie idealnie. Ciekawe, czy ktoś sprawdzał, pod jakie szczepy dobrze pasują fasole, a zwłaszcza tak delikatna i słodkawa jak mung?
Najciekawsze jest to, że placek usmażył się bardzo ładny, zwarty, nie rozpadający, treściwy w konsystencji. Sądzę, że równie dobrze można go było wylać na formę i włożyć do pieca. W Azji zresztą używają przecież fasol do wszystkiego – od słodyczy po makarony. Najwyraźniej wiedzą, co robią.
Pozytywne jest też to, że do tej pory mnie nie zmulił, a to istotne kryterium. Bardzo uważnie przyglądam się sygnałom z ciała, ale naprawdę jest spokój. Niemożliwy zresztą do osiągnięcia w przypadku mąki pszennej, nawet razowej, albo choć owsianej.
Podoba mi się ten pomysł! Sprawdzę jeszcze czarną, tylko trzeba się będzie zastanowić z czym ją podać. Pewnie najlepiej z warzywami. I na pewno następny raz spróbuję je upiec w piekarniku bez masła.
A a propos masła jeszcze jedna ciekawostka – zwykle omlety strasznie śmierdzą, jak się je smaży. Ten jakimś cudem wcale nie śmierdział, choć był rasowo zrobiony na maśle. Nie była to też kwestia jajek, bo mam te co zawsze od swojego rolnika. Nawet nadal ładnie pachną mi ręce. Synek powiedział, że “pachnie jak w Papuamu, kiedy robiliście te swoje dziwne ciasta”.
Przepraszam bardzo, jakie dziwne? Ludzie na diecie też muszą coś jeść.