Stałam dzisiaj w Papuamu nad młodziutkim kurczakiem od pana Suska – dosłownie wlałam do niego trochę sosu sojowego, wrzuciłam dużą garść posiekanych ziół, zalałam wodą, przykryłam pokrywą na 40 minut i, co na to poradzę, wyszedł fantastyczny.
W tym samym czasie mocowałam się z burakami, które dziś straszliwie nie chciały być smaczne oraz eksperymentowałam z duszeniem liści brokuła, który na surowo ma bardzo ciekawy smak – między szczawiem a szpinakiem, ale po uduszeniu nabiera nieprzyjemnej goryczy. Patrzyłam na te buraki i na te liście i na tego kurczaka i myślę: dlaczego cokolwiek by nie zrobił z mięsem, zawsze smakuje, a warzywa są takie trudne?
No dobra. Jest późna wiosna i buraki powinny występować wyłącznie w postaci botwiny a nie zeszłorocznych wysuszonych składów, zaś liście brokuła miały prawo mi nie wyjść za pierwszym razem, ok, ale przecież musi JESZCZE COŚ być, co można zrobić z tym jedzeniem, żeby przestało być takie ascetyczne, a nabrało finezji przy jednoczesnym zachowaniu wszystkich zdrowotnych walorów.
Patrząc na te buraki, które ostatecznie dało się doprowadzić do porządku, myślałam o Joelu Fuhrmanie, po amerykańsku promującym jedzenie ani trochę ascetyczne w swoim wyglądzie i smaku, jednocześnie oparte wyłącznie o zdrowe zasady żywienia.
Myślałam, że to wszystko się da, tylko trzeba poszukać jakiegoś klucza, jeszcze lepiej zrozumieć każdą roślinę z osobna, jeszcze więcej dowiedzieć się, o co w tym wszystkim chodzi…
Update po roku – da się! Kwestia dostatecznej ilość eksperymentów, przede wszystkim poznawania smaków roślin solo, potem łączenia, doprawiania i dokładnego przeanalizowania, w którym momencie zdjąć z ognia. No i jakości warzyw.
Update po dwóch latach – śmieję się z tego, z tych swoich nieudolnych początków. Dziś potrafię podać prawie każdą roślinę, którą znam tak, żeby smakowała dobrze albo bardzo dobrze.