Czuję się ostatnio, jakby wszystkiego znów było za dużo. Czasem to sobie robię – biorę na siebie za dużo odpowiedzialności, albo za dużo wiedzy na raz, albo zbyt wiele dziedzin obserwuję i zajmuję się zbyt wieloma zewnętrznymi sprawami.
Zamiast dać sobie czas.
Mam taką kumpelkę, która w kółko i na wszystko ma jedną receptę: “Tylko ja cię proszę, ty mi się tu nie zaburzaj”…
Próbuję przeanalizować swój stan zaburzenia – nie tyle wynika on z faktycznie szybkiego rytmu działania, bo dla mnie szybki rytm pracy jest normalnym rytmem. Na zwolnionych obrotach nie umiem działać, raczej w ogóle nic nie zrobię, niż mam robić i robić i robić i…
To chodzi o ten czas pomiędzy. Że pomiędzy działaniami, trzeba dbać o higienę swoich energii, koncentrację, wyciszenie.
Ostatnia słoneczna niedziela w pozytywnym Poznaniu przypomniała mi, że przecież stan pomiędzy intensywną pracą w moim normalnym, niezaburzonym świecie wygląda właśnie tak – nic nie muszę. Odpoczywam.
Płynę, patrzę, obserwuję. Zażywam, pozwalam sobie, dobrze mi. Cieszę się.
Wróciłam z tego Poznania i wciąż nie mogę się pogodzić z tym, że znów wewnętrznie pędzę we wszystkich kierunkach, czuję obowiązek robienia tysięcy drobnych rzeczy. A przecież tak ważne jest eliminowanie zbędnych rzeczy z życia.
Nie myśleć za innych. Nie robić za wszystkich. Nie czytać niepotrzebnej wiedzy. Nie przechowywać bezużytecznych rzeczy.
Wczoraj po południu po prostu wyłączyłam fejsa. Dziś rano napisałam, że jest tego za dużo, że muszę przestać, odsiać. Te rzeczy to nie tylko praca, kolejne projekty. To również moja własna edukacja. Poczułam się taka znużona. Kto mi każe? Przecież wiedzieć muszę tylko tyle, ile sprawia mi przyjemność, pracować tyle, żeby funkcjonować, to żadne wyścigi!
Zadzwoniłam po przyjaciela, który wewnętrznie nic nie musi.
Straciłam wewnętrzną równowagę. Przypomnij mi, jaka kiedyś byłam – spokojna, radosna, wyciszona.
Śmiał się z tą swoją ogromną akceptacją; dobrze jest się czasem przebudować do rdzenia, nawet jak cię to dużo kosztuje. Pożegnaliśmy się i poszłam sobie. Wzdłuż Wisły, tak jak lubię. Słonko, woda i wiatr. Stałam na moście, patrzyłam w wodę po burzy i patrzyłam na swój cień.
Kto ci każe tak gnać, aż zapominasz, jak przyjemne jest odczuwanie chłodnego wiatru od rzeki na rozgrzanej słońcem skórze?
Przecież nikt.