Spełniły się moje zeszłoroczne marzenia, żeby inicjatywa Fundacji Partnerstwa dla Środowiska i Stowarzyszenia Podgórze stała się imprezą cykliczną – w tym roku już od czerwca na Podgórzu ponownie działa Targ Pietruszkowy.
Są tu różne cuda z okolicznych gospodarstw ekologicznych i naturalnych, ale oczywiście to, co cieszy mnie najbardziej, to coraz wyraźniejsza bioróżnorodność dostępnych plonów.
Zupełnie niedawno, ot raptem rok temu końcem sierpnia wróciłam ze Stanów, gdzie odwiedziłam ich Farmer’s Market (zdjęcia) w samym centrum Manhattanu z małym smuteczkiem w serduszku, że u nas nie uświadczy takiego bogactwa plonów i różnorodności warzyw i owoców.
Tymczasem z ostatniego Targu Pietruszkowego z dużą frajdą wyniosłam aż sześć odmian pomidorów, w tym te cudowne czarne, które tak bardzo posmakowały mi w Nowym Jorku, kilka odmian śliwek, jakieś nieznane mi ziemniaki no i żółte patisony, które jedzone na surowo razem ze skórką mają niezwykle ciekawy orzechowy posmak (muszą być małe, zanim zdrewnieją).
Różnorodnością upraw jak na razie na głowę bije wszystkich JEdynie, dostarczając nie tylko niezliczone ilości dyni, ale i papryk i ostatnio też pomidorów. Pisałam już o nich rok temu, odkrywając niebywałą kolekcję dyń na jesiennej edycji Najedzonych, w tym roku tylko podtrzymuję swoje zachwyty pasją eksperymentowania z rozmaitymi gatunkami tej samej rośliny jadalnej, oraz, co tu gadać, równie ważne – niestrudzoną edukacją klientów.
Mam taki pomysł, żeby przetestować te wszystkie dynie sukcesywnie wybierając po jednej – tym razem kupiłam taką w wypukłe prążki, bo mi się najbardziej spodobała.
Nie kryję, jak bardzo się cieszę, że organizacja w tym roku zdecydowanie przewyższa zeszłoroczną. To, że w ogóle odbywa się druga edycja jest sukcesem całego miasta i całe miasto powinno podziękować organizatorom, szczególnie ze Stowarzyszenia Podgórze, którzy zasuwali nad koordynacją tego wszystkiego. To dobry krok w stronę powrotu do bezpośredniego kontaktu z rolnikiem, do sprawdzenia jakości produktów, które na stałych krakowskich targowiskach najczęściej są obsługiwane przez handlarzy a nie rolników. To oczywiście też krok ku zdrowiu i rozwojowi ekologicznego, lokalnego pożywienia, tak dla nas istotnego.
Wciąż brakuje mi gospodarstw rolnych, które zechciałyby trochę zainwestować w nowocześniejszą uprawę organicznych warzyw – namioty poza ścisłym sezonem, rozmaite maszyny oraz naturalne środki zwalczania szkodników, a przede wszystkim zgłębianie wiedzy na temat kompostowania i użyźniania gleby tak, by wzbogacić plony i nie dać się zjeść robactwu. Bardzo przydałyby się takie inwestycje, żeby sama oferta stała się szersza.
Nie dalej jak trzy dni temu na Slow Pikniku w Sierakowie rozmawiałam z Pavlem Portoyanem, który dopiero co wrócił z wyprawy do domu i opowiadał o paręsethektarowym gospodarstwie całkowicie i stuprocentowo ekologicznym, samowystarczalnym i opartym na mądrości przodków. Właściciel tego gospodarstwa ma nawet własne sklepy wyłącznie ze swoimi produktami – co opłaca się oczywiście tylko w przypadku tak dużych upraw i hodowli, ale jednak opłaca się bardzo.
Ja wiem, że Kaukaz i wschodnie rubieże Rosji to nie Małoposka – tu 120 ha w rękach jednej osoby jest najpewniej niewykonalne, ale Pavel tylko utwierdził mnie w przekonaniu, że powrót do korzeni rolnictwa naturalnego jest jak najbardziej możliwy. Że za cholerę do niczego nie potrzebujemy chemii i oprysków, randapu i GMO. Skoro nasi przodkowie bez posiadania maszyn byli w stanie utrzymać się przez cały rok siejąc, sadząc i hodując zgodnie z cyklami natury – dlaczego my nie jesteśmy? Coś tu się nie zgadza, i to nie zgadza się grubo…
Może jednak takie inicjatywy jak Koszyk Lisiecki, czyli konsolidacja kilku mniejszych gospodarstw w jeden większy, współpracujący ze sobą organizm nie byłaby złym rozwiązaniem? Tak się przecież kiedyś żyło – we wspólnotach.
A moje ostatnie łowy powyżej to również niebywałe bogactwo wartości odżywczych i kluczowych dla zdrowia antyoksydantów, występujących w fioletowo-granatowych roślinach. Czy dodatkowo muszę kogoś przekonywać o ich świeżutkiej, niemal prosto z krzaka, niepryskanej pyszności? Takie śniadanie to dopiero raj dla podniebienia!