Okazało się, że to co trzymam w szafce to nie czarna fasola, a czarna soczewica. Wczorajszy omlet z munga na tyle mi się spodobał i na tyle dobrze się po nim poczułam, że postanowiłam poszukać dalej.
W pierwszym pomyśle miałam wrzucić wersję z czarną fasolą do piekarnika, ale skoro już wyjęłam pyszniutką i delikatniutką belugę, stwierdziłam, że tak to się skończyć nie może.
To poniżej wygląda jak mak, ale to oczywiście tylko łuska z soczewicy – w środku jak prawie każda inna, czarna też jest leciutko pomarańczowa. Te makopodobne kropki działają na tyle sugestywnie, że mało co, a naprawdę dosypałabym do ciasta maku. Może zresztą następny raz, w smaku na pewno nie zaszkodzi.
- Zmieliłam w zwykłym elektrycznym młynku do kawy 3 i pół zawartości, czyli około 200 gr czarnej soczewicy.
- Zalałam ok 1/2 szklanki wody, wymieszałam.
- Leciuteńko posoliłam nierafinowaną solą.
- Wcisnęłam sok z 1/2 limonki (można zastąpić pomarańczą).
- Dodałam łyżeczkę mrożonej trawy cytrynowej (obejdzie się bez).
- Posiekałam 5 daktyli i zalałam odrobiną wrzątku, żeby napęczniały, dodałam całość do ciasta.
- Oczywiście wymieszałam wszystko dokładnie.
- Dodałam dużą garść rozmrożonych malin, dokładnie wymieszałam.
- Dolałam łyżkę słodkiego soku z malin (tradycyjnego).
- Garść posiekanych migdałów.
- 2 jajka i bardzo dokładnie je zmieszałam, lekko całość ubijając. Fajnie chyba byłoby ubić pianę tak na przyszłość.
- Cieniutko posmarowałam blachę masłem i wlałam do niej ciasto.
- Wstawiłam do piekarnika na 200 C i 45 minut, ale może trzeba mu było dać godzinę na 180 stopni.
Z wierzchu i ze spodu ładnie się upiekło, w środku zostało trochę mokre, ale nie jak zakalec, a bardziej jak… pasztet. W każdym razie nie zrobiło się tak fajnie suche, jak wczorajszy omlet, być może jednak nie trzeba zalewać wodą, a od razu jajkiem? Albo jeszcze lepiej wylać cieńsze na większą blachę? Sprawdzę.
W smaku ten słodkawy pasztet w ogóle nie przeszkadza, właściwie jest ok. Zresztą polałam je z wierzchu sokiem z malin, bo jednak było ciut za mało słodkie (dajcie więcej daktyli, albo jakiegoś syropu).
Pachnie za to jak skurczybyk! Malinami, limonką i trochę biszkoptem. Tak, że całe 45 minut podchodziłam do niego i sprawdzałam “czy już”. Te okrągłe dziurki to ślady po patyczku, którym x razy sprawdzałam wilgotność ciasta. Bardzo przypomina mi zapach orkiszowego ciasta biszkoptowego z malinami z przepisów św. Hildegardy. Zamknęłam wszystkie okna, żeby zachować zapach jak najdłużej!
Zjadłam 3 kawałki i patrzę jak się czuję. Na razie dobrze, nie dopadł mnie mikro stan zapalny, tak charakterystyczny dla jedzenia tego, co organizm odrzuca (senność, ociężałość, brak siły, pieczenie w mięśniach). Zresztą powinno być w porządku, 45 minut gotowania dla belugi jest aż dość. Po wczorajszym mungowym omlecie czułam się super.
Czyli strączki zamiast pszenicy faktycznie mogą się sprawdzić. To dobra wiadomość.