Wróciłam wczoraj z Wiednia objedzona restauracyjnym jedzeniem i obiadami u przyjaciół. Mój brzuch ma się słabo, zatoki zdążyły już podnieść śluzy, czuję znów słabość w mięśniach i ogółem marzę o detoksie. Biegnę do swojej ukochanej lodówki a tam… pustki! No tak, zapomniałam, że przed wyjazdem prawie ją wysprzątałam.
Jestem w nastroju pieleszowym, zdumiona i rozleniwiona nagłą cudną pogodą, która przez cały mój pobyt poza domem szalała orkanami i powodziowymi deszczami.
Mój pan listonosz i tak już był przed południem i ze swą zwykłą srogą miną zastał mnie w piżamie, a panowie śmieciarze, regularnie kłócący się ze mną, że za późno wystawiam kubły na ulicę odjechali tym razem nawet nie przystając przed moim domem. I dobrze, śmieci produkujemy tak mało tak dokładnie wszystko segregując, że najbardziej wypełniony jest chyba tylko kompostownik. Więcej gości na dziś nie przewiduję i za nic nic chce mi wyłazić z domu. Dlatego gotuję desperacką zupę z prawie samej marchewki.
Prawie, bo z Wiednia przywiozłam na próbę banany do gotowania, plantainy, jak się dowiedziałam. Nie miałam z nimi nigdy wcześniej do czynienia, dlatego nawet się ucieszyłam z tej marchewki. Pasują do siebie.
Kupiłam po jednej sztuce dwóch rodzajów. Rozpakowałam je wczoraj na surowo – jeden, w bordowej skórce (nie zrobiłam fotki!) dał się zjeść bez problemu, drugi – wielki, twardy, w skórce ciemnożółtej i łososiowym miąższu smakował jak surowy kartofel.
Synek wysnuł przypuszczenie, że jest niedojrzały, ale widziałam je w różnych odcieniach skórki i wybrałam taki, który na oko był najbardziej dojrzały, już brązowawy. Po ugotowaniu zresztą niewiele się łajdak zmienił, nadal smakując jak bananowy słodki kartofel. Najbardziej zdziwiło mnie to, że wcale się nie rozpadł, był wręcz twardawy.
Widok marchewki zawsze odsyła moje myśli w stronę kremu. Nie wiadomo czemu, ale tak mam. Marchewka = krem. Tak więc przygotowałam resztki z lodówki i złożyłam z nich krem marchewkowy.
Potrzeba:
- 8 marchewek,
- 1 pietruszka,
- 1 burak,
- 1/2 pora,
- 5 małych cebulek szalotek (bulwa nie liście),
- 1 banan do gotowania, ale pewnie nic nie zaszkodzi zwykły banan,
- 5 suszonych pomidorków,
- miso na czubku łyżeczki albo trochę soli,
- sok z 1/4 limonki,
- 1/2 łyżeczki ekstraktu pomarańczowego, albo sok z 1 pomarańczy,
- nieduża garść pistacji.
Wykonanie w szybkowarze:
- Wyszoruj lub obierz wszystkie warzywa i banana, pokrój na średnie kawałki i przykryj wodą.
- Dodaj miso lub/i sól.
- Kiedy szybkowar puści parę, pogotuj nie dłużej niż 5 minut i wyłącz ogień. Zostaw garnek, żeby zeszło ciśnienie.
- Zblenduj zawartość, dodając pistacje, ekstrakt lub sok z pomarańczy i sok z limonki. Możesz ich użyć tyle, ile ci pasuje, żeby smak ci odpowiadał.
Koniec. Jakieś 20 minut roboty. Jeśli nie masz szybkowaru, to warzywa pogotuj z 15 minut. Możesz je drobniej skroić, szybciej się ugotują.
Osobiście nie blenduję na zbyt gładką masę, żeby zostawić trochę włókien błonnika dla jelit. Dodaję mało wody i robię gęste kremy, bo lubię czuć sytość po jedzeniu, a nigdy nie chce mi się gotować dwóch dań jednego dnia. Szkoda mi czasu, chyba że mnie fantazja ułańska złapie. Jeśli też lubicie proste życie, polecam tę metodę, choć co niektórzy krytycy kulinarni marudzą, że to gęstość “papek Gerbera”. Uważam jednak, że na szczęście wolno mi jeść tak, jak mam ochotę, a nie tak jak lubią krytycy. Te zupy już dawno stały się moim lifestylem i nie zanosi się na to, bym coś w swoim domowym gotowaniu pod tym względem zmieniła.