Niezdrowe słodycze bywają zmorą nawet w takim otoczeniu jak moje. Mieliśmy bardzo fajny dzień w Papuamu. Jeden z lepszych i jeden z tych, podczas których niczego nie da się zawczasu przewidzieć; goście albo przychodzą wszyscy na raz, albo wcale. Są dni, kiedy w restauracji przez cały dzień systematycznie ktoś się pojawia, pojedynczo, parami, trójkami. A są dni, kiedy wchodzi na raz kilka grup po sześć-osiem osób. Jednego dnia każdy zamawia coś swojego, kolejnego wszyscy jedzą to samo.
Gdybym była zdolnym matematykiem, pewnie szybko wyciągnęłabym z tego jakiś wzór, np. na podstawie siły wiatru, wybuchów na słońcu, albo natężenia tsunami na dalekich wybrzeżach, skoro halny jeszcze nie wieje. No bo tak to kto wie o co chodzi? Mieliśmy dziś trzy fale powodziowe, ostatnia o 17. Od 18 ani żywej duszy. Wyszorowaliśmy gary, wypucowali stoły, nie zapomnieli o wyniesieniu kompostu i parę minut po 20 wyruszyli w stronę miasta, którego moje oczy dawno już nie widziały. Lecz oto jest pytanie, dokąd?
Niezdrowe słodycze w sobotni wieczór
Adela, która ma najbardziej restrykcyjne zasady żywieniowe i najczęściej je łamie, jojczała o lodach. Rafał, który co chwilę przysięga, że już nigdy nie weźmie białego cukru do ust, chciał szarlotkę. Ja, która za stara jestem na jakiekolwiek przysięgi, bo wiem jak się kończą, miałam w pamięci amerykańskie cupcake’i z napisem organic coffee na szybie, które chciałam sprawdzić. Ilona zaś, która dopiero co u nas zaczyna i nie ma pojęcia o zdrowym odżywianiu nie wypowiedziała się, tylko patrzyła na nas z niedowierzaniem.
Punkt pierwszy, zaraz za mostem na Starowiślnej – degustacja w regionalnych piwach na Józefa 6. Nabyliśmy kwas chlebowy Naturalny i na miodzie, ze trzy odmiany cydru, w tym jeden organiczny oraz podpiwek. Od razu na ulicy obaliliśmy kwas – chyba wreszcie o właściwym smaku, spróbuję go ściągnąć do Papu. Resztę zdegustujemy potem, jeśli będzie o czym, to napiszę.
Po drodze minęliśmy dziewczynkę i chłopczyka biegających po trawie za niebieskim latawcem.
Punkt drugi – cupcakes na Grodzkiej (trasa z Józefa przez Bożego Ciała i Dietla). Jednogłośnie ustaliliśmy, że bezglutenowe czekoladowe ma najlepiej wyważony smak, choć inne (brownie z miętą, brownie z masłem orzechowym, mufinka z kremem pomarańczowym) też niczego sobie. Słodkie, ale jak mawiał Czesiu, smakowe.
Punkt trzeci – szarlotka na ciepło z podwójną bitą śmietaną i lodami waniliowymi posypanymi cynamonem w knajpie, o której Adela i Rafał pamiętali ze swojej pierwszej randki w Krakowie. Ponoć wtedy smakowała wybornie…
Odnotowałam, że po wspólnie zdegustowanych 4 cupcakeach, czyli w sumie po jednym na głowę, mam dość słodkiego; stare nawyki nie są jednak łatwe do wyplenienia, szczególnie w stadzie, więc szarlotkę na pół jeszcze wciągnęłam.
Szarlotka na ciepło z bitą śmietaną brzmi lepiej niż gluten, jajka, masło (albo raczej utwardzony tłuszcz roślinny), cukier kryształ, śmietana (bita!) i biała mąka, bez wchodzenia w wypełniacze.
Świadomość tego, że właśnie jemy Samo Zło nie powstrzymała nas przed zjedzeniem go z satysfakcją. Lekką, bo jednak bez rewelacji. Była delikatnie rzecz ujmując zwykła, dużo zwyklejsza niż można by pamiętać z pierwszej randki.
Toksyczny głód
Uzmysłowiłam sobie to, co dosłownie parę dni wcześniej przeczytałam u Fuhrmana w Jedz aby żyć. W rozdziale o głodzie, mówi o głodzie toksycznym i prawdziwym. Wg niego wszyscy jesteśmy rozdarci między dwa popędy – żeby żyć zdrowo i długo (mieć zdrowych potomków), oraz żeby sprawić sobie natychmiastową, choćby krótkotrwałą, przyjemność. Kiedy już siedzisz z puszką lodów w jednej ręce i łyżką w drugiej, kompletnie nie pamiętasz o długim życiu w pełnym zdrowiu: po prostu chcesz być szczęśliwy TERAZ. Dlatego jego dania są takie pyszne – chyba jako jeden z niewielu kliników i dietetyków tyle czasu poświęca smakom zdrowego jedzenia. Musi być i zdrowo i smacznie. Co oczywiście kieruje moją uwagę w stronę smacznych i zdrowych deserów, które trzeba będzie w Papuamu rozwinąć.
Po krytycznej dawce cukru (odnotowałam, że nie zjadłam połowy śmietany, co jeszcze niedawno nie było możliwe, ale co chyba zaczyna się regulować odkąd zaczęłam jeść większe ilości owoców dla zabicia głodu na słodkie), udaliśmy się do punktu numer cztery, czyli odwiedziliśmy Pawła z Winnacji od win gruzińskich na festiwalu na Małym Rynku. Zdegustowaliśmy pięć nowych win, które dopiero co przywiózł w weekend z Węgier i Austrii, a które okazały się bardzo fajne, przede wszystkim o doskonałym bukiecie, o czym już się nie będę rozpisywać, bo i tak się nie znam. To znaczy jeszcze się nie znam, bo mając Pawła za sąsiada z ulicy, człowiek chce czy nie, szybko się musi nauczyć…
Przed wyjściem zrobiliśmy jeszcze małą rundkę dookoła Małego Rynku, zahaczając o stoisko z bioproduktami z Austrii (wina, fantastycznie gęste i smaczne soki owocowe oraz fistaszki w czekoladzie i bez). Zjedliśmy oczywiście fistaszki, zatrzymując się też przed węgierskimi pikantnymi kiszonkami. Wzięliśmy talerz, na którym znalazły się konserwowane w occie ogórek, papryka w czterech odmianach, papryka nadziewana kapustą, młody arbuz, kalafior, cukinia, młoda cebulka. Usiedliśmy pod fontanną, przy której ktoś całkiem rozsądny zostawił wyścielony karton po winie i zaczęli kosztować ostrych jak diabli kiszonek węgierskich. Moje kubki smakowe uległy całkowitemu paraliżowi mniej więcej po trzech gryzach, po pięciu zaczęłam łzawić, po ośmiu polały mi się smarki, a po dziesięciu chciałam umrzeć. Na szczęście kiszonki się skończyły i poszliśmy do domu.
Ostatnio rzadko zdarza mi się być w Rynku, dlatego jak już jestem, to korzystam. Obeszłam więc wszystko dookoła, przy okazji notując, że choć Rynek nadal jest piękny, szczególnie wieczorem, z cienkim sierpem księżyca nad dachami, to jednak nie jest to już “mój” Rynek ten, który poznałam i pokochałam prawie 20 lat temu. Nie jest to zresztą nawet ten Rynek, który zanotowałam w pamięci z czasu wejścia do Unii i pierwszych najazdów turystów, na którym wciąż jeszcze intensywnie przepijałam swoją młodość i zdrowie. Teraz – choć trudno nawet uchwycić o co chodzi, bo mury wciąż stoją te same – jest inaczej.
Nie chodzi nawet o to, że jest hałaśliwie, że gwizdy, śpiewy, głośne okrzyki i wybuchy śmiechu jak na porządnej wiejskiej zabawie, zdominowały i wyparły to, co ja w swoim osobistym majaku z przeszłości pamiętam jako kulturalne, intelektualne długonocne posiadówki, podczas których śmiech był cichszy choć szczery, okrzyki raczej sporadyczne i wynikające z żarliwych dyskusji, a gwizdy ograniczały się do skromnego fiu-fiu, lecz o to, że to wszystko miało swój urok. Nie żebym staremu, zapitemu, przeintelektualizowanemu i skostniałemu Krakowowi z epoki Piwnicy i zaraz po miała za złe, że powoli lecz definitywnie zanika, lecz mój Kraków był tamtym Krakowem, związanym z życiem na Rynku, które w pewnym momencie zostało wyparte na Kazimierz, skąd zresztą coraz spieszniej Kładką w stronę Podgórza umyka…
Kto jednak mieszka wystarczająco długo w Krakowie, zna miejsca wciąż trzymające formę – krótki odcinek między Małym Rynkiem a Mariackim, odcinek Brackiej przy Gołębiej, nawet jeśli tam z Taniej Książki i starej Prowincji, w której odsiadywałam zadek nad cudnym irlandzkim cydrem, zrobili jakieś moderne cafe, a Nowa Prowincja wieje resztkami zesnobowanej nudy. Dalej kawałek Poselskiej od Dominikańskiej, przy której (Dominikańskiej) osiedlił się sklepik “Piekarni mojego taty”, gdzie oczywiście kupiłam ulubiony chleb szarpany. Potem Planty (czy to od platanów?), Starowiślna i do domu. Koniec dnia, a sądząc z zegara, początek drugiego. Mówię dobranoc z cichą nadzieją na to, iż ominie mnie nieprzyjemna migrena po glutenie z cukrem…