Stałam nad garnkami w kuchni późnym popołudniem koło wieczora gotując obiad, kolację i śniadanie w jednym, kiedy kątem oka dostrzegłam coś, co wyzwoliło we mnie natychmiastowy instynkt łowny! Rzucając, co było w rękach w te pędy rzuciłam się po aparat.
Za oknem bowiem płonęło oszałamiające złoto bardzo nisko zachodzącego słońca, którego od paru już ponurych dni nad Krakowem nie uświadczył. I dobrze, że zdążyłam, bo słonko jak się pokazało, tak zniknęło, ale ten ciepły uśmiech, który mnie wewnętrznie ogrzał został w środku jeszcze do późna…
Czyż to nie jest ta nasza prawdziwa, czarowna, złota jesień?