Bardzo długo zwlekałam z wybieraniem się na Kasztanową, bo mi się wydawało, że to koniec świata, a ja z tych niezmotoryzowanych ekodinozaurów, co to wszędzie albo na nogach, albo komunikacją miejską, a rowerem to tylko nie za daleko. A tu wczoraj fajnie się poskładało, bo wpadł brat i wyciągnął mnie na pomoc przy zakupach. Zeszło nam trochę, więc coś na ząb wypadało zarzucić. Poskarżył się, że za każdym razem obiecuję pokazać mu coś nowego, a zawsze kończymy w tych samych miejscach. Zażądał nowego miejsca. Młodszy brat swoje prawa ma, w dodatku jeśli jeździ samochodem, zaproponowałam więc 27 Porcji Slow Food (link).
GPS poprowadził nas gdzieś od tyłu Kasztanowej. Musieliśmy zostawić auto i przejść jeszcze kawałek chodnikiem dla pieszych, co nie było niefajne. Jakże się zdumiałam, kiedy okazało się, że 27 Porcji znajduje się na tyłach Willi Decjusza w dobrze znanych mi zabudowaniach dawnej stadniny! Nie ma co, ucieszyłam się bardzo. Sąsiedztwo willowego Domu Łaskiego, w którym spędziłam sporo czasu i fajnych imprez integracyjnych z pisarzami-rezydentami z Polski, Niemiec, Ukrainy, Białorusi czy Norwegii, stypendystami Homines Urbani, bardzo rozgrzało moje serducho. Piękne czasy, tyle przyjaźni, a nawet jakieś miłości…
Ale to tylko sentymenty, dzięki którym łatwiej mi będzie trafiać na Kasztanową. Tymczasem wróćmy do knajpy, która przyciągnęła moja uwagę na fejsie z powodu nazwy i produktu na jakim pracuje prawie na starcie, jeszcze w czasach, kiedy funkcjonowała na Ruczaju.
Z zewnątrz trochę nie wiadomo którędy się wchodzi i czego się spodziewać, ale w środku wszystko jest w porządku. Proste, minimalistyczne, logiczne. Duża sala, fajne, spójne wykończenia, zamiast muzy kojące, nie nachalne głosy ptaków. Lokalizacja w Parku Decjusza ma swoje zalety, a jedną z nich jest zupełnie inne powietrze! Doceni, kto ceni.
Jakość zdjęć telefoniczna, bo nie wzięłam aparatu.
Usiedliśmy, jak wszyscy goście, na zewnątrz, bo ciepło i miło. Podwórko w porządku, nie cud, miód, ale spoko. Z tyłu widoczny kawał ogrodu, zdaje się, że ten, w którym 27 Porcji Slow Food uprawia swoje własne roślinki. Tak, punkty za to.
Trafiliśmy na pierwszy (jeden z pierwszych) dzień nowego szefa kuchni, Piotra Ślusarza, Hells Kitchen, Top Chef i te sprawy. Widziałam na fejsie, że nawiązali współpracę, o czym zaraz sklerotycznie zapomniałam, miałam więc chwilę zaskoczenia. W każdym razie menu było zupełnie nowe i dziewczyna która nas obsługiwała, trochę nieporadnie opowiadałą o daniach. Poradziliśmy sobie, w końcu to nie żaden bohaterski wyczyn, a ciekawi byliśmy wszystkiego.
Mój hibernal Mico od Pierożyńskiego z Witanowic przybiegł do mnie pierwszy. Nie bardzo miałam wyjście, bo było to jedyne wino białe, jakie tego dnia mieli dostępne z powodu zmian w karcie. Wrzuciłam na instagram, że całkiem zacne i od razu dostałam reprymendę, że jak zacne, skoro w ogólnej ocenie hibernali dostał ledwie 64 na 100 punktów, ale tego dnia, o tej godzinie, do tego jedzenia, tak schłodzony jak mi podali był bardzo w moim guście. Kwasowość, fajna rześka cytryna, trochę zielonych owoców, zero zobowiązań, ą i ę. Nie zawsze leżą mi te wina z Hybridium, ale wczorajszego wieczora Mico był w punkt. Na degustacji, na wyjątkowej kolacji człowiek chce czegoś specjalnego; wina do przepłukania gardła po paru godzinach łażenia po sklepach mają być po prostu orzeźwiające. Tak jest z winami i nie ma co cudować. Raz pasuje, raz nie, pić trzeba to, co, kiedy i gdzie się podoba.
Mizuna z groszkiem i igłami sosny przyjechała sprawnie, ledwie zdążyliśmy przeglądnąć newsy na fejsiku i wymienić ze dwa zdania. Przed nami obsługiwane było wcześniejsze zamówienie, i do kilku innych stolików donoszone kolejne dania, więc czas wydawki uważam za bardzo w sam raz. Igły sosny zniknęły i tyle je widzieli, ale sos był tak pyszny, że palcami go wylizaliśmy. Fajna ostra, lekko zgrillowana cebula przełamała się z trawą i malinami, było fajnie.
Ani trochę nie zdążyliśmy się zniecierpliwić, uprawiając swoje zwykłe przepychanki brat-siostra jeszcze ze wspólnego pokoju i tłuczenia się o te same zabawki, kiedy podano nam zupy.
Consomme z pomidora z truskawką rozwaliło nam systemy i kazało zapomnieć o tym, kto wydłubał lalce oko, a kto urwał koło od amerykańskiego autka. Było tak pyszne, że zgodnie uznaliśmy je za nr 1 wszystkiego, co nam tego wieczoru podano. Tak perfekcyjnie złożone, zharmonizowane i bogate, że bez dwóch zdań tylko dla niego warto się tam wybrać.
Chłodnik z pietruszki troszkę przy tym bladł, ale i tak był bardzo fajny. Spodziewałam się czegoś mocno zielonego, jako osoba chorobliwie od zielonego uzależniona, ale mimo całkowicie odbiegającego od wyobrażenia dania, pasowało mi znowu wszystko. Co nie jest ze mną takie proste. Jak się nastawię na zielone, ma być zielone, inaczej pękają mi na czerwono żyłki w oczach.
Potem ciut, ale tylko ciut dłużej musieliśmy poczekać na główne – w sam raz tyle, żeby obgadać wszystkich nielubianych członków rodziny. No dobra, krótko obgadywaliśmy, bo wiecie, akceptacja, peace&love i te sprawy. Razem z nami było pięć stolików, godzina 21, czyli kuchnia działała sprawnie. Przy tłoku pewnie będzie dłużej, ale taki to już urok tłoku.
Ja wzięłam jedyne danie wege z karty, opisane jako marchewka z maślanką i szczawiem. Nie dostałam odpowiedzi, czego się spodziewać, więc nie spodziewałam się niczego, choć moje podejrzenia i tak szły w kierunku marchewki obsmażanej w czymś. Z lekką ulgą przyjęłam widok soczewicy na talerzu, której nie było w menu. Ta soczewica miała tam sens, bo marchew i szczaw to ciut mało jak na danie główne powyżej 30 zł. Soczewicy, skupieni na mięsach panowie, wciąż u nas gotować nie potrafią, była więc taka sobie, nijaka w pierwszym kontakcie. Za to połączenie z kwaśnym szczawiem i mocno zielonym, chwastowym (bodajże) skrzypem cudownie ją zmartwychwstało. Marchewka była taka trochę na paradę, jak dla mnie za mocno przeciągnięta, ale ok, nie każdy je tyle surowego i półsurowego co ja. W sumie danie w dużym porządku, zjadłam bez stękania.
Halibut był perfekcyjny. Nie kocham się w rybach, więc dla mnie consomme pomidorowe było lepciejsze, ale ta rybka dosłownie rozpływała się w ustach. Brat, co w rybach się kocha, wylizał talerz.
Na głównych kończyło się nasze zamówienie, ale byliśmy tak zadowoleni, że wzięliśmy desery. Tutaj jak na mnie wypadło najsłabiej i trochę pożałowałam, że za szybko zepsułam sobie smak wcześniejszych dań. Lepiej było wziąć wino. To znaczy tak – desery miały swoją klasę. Były fikuśne, pięknie podane, perfekcyjnie wykonane. Natomiast nie mieściły się w mojej skali słodkiej przyjemności.
Bardzo mało jem słodyczy, cukru nie używam prawie wcale, ale jak już jem, to szukam w słodkim odrobiny perwersyjnej błogości. Najbardziej błogą rzeczą, jaką w ostatnich latach jadłam był sernik z nadtwarogu pana Pilcha w Cafe Zielony Niedźwiedź, to jest mój ideał. W tych deserach z 27 Porcji Slow Food, z którymi wszystko było w porządku, zabrakło jednej podstawowej rzeczy, którą sama dla siebie nazwałam “radością życia”. One były takie jakby trochę smutne, szczególnie sernik z grzybami. Pianka chrzanowa lepsza, ciekawsza, bogatsza. Bratu nawet smakowała, dla mnie nie miała tego czegoś. Nie ma co jednak płakać – to że to nie mój styl słodycza, nie znaczy, że innym nie spasuje.
Za te wszystkie dania z winem zapłaciliśmy 209 zł, ponad stówa na głowę z napiwkiem. Nie jest to mało, ale za tyle radochy nie boli. Są knajpy z gorszym i droższym jedzeniem, natomiast nie kojarzę, żeby były knajpy z jedzeniem równie fajnym za to tańsze. Powiedziałabym, że jak na swój standard to ceny w 27 Porcji Slow Food całkiem normalne. Nie na codzienną stołówkę dla zwykłego śmiertelnika, ale na fajne wyjście od czasu do czasu to bardzo ciekawa miejscówka. Zwłaszcza, że ten park i naprawdę można odpocząć. A, i na pewno jest to miejsce, do którego warto zaprosić obcokrajowców i specjalnych gości. Nie mówiąc o randce.
Podsumowując jednorazowe wyjście – same plusy. Jedzenie smaczne, ciekawe i – co dla mnie zawsze ważne – z dobrego produktu i lekkie. Dobrze, że podają polskie, a nawet małopolskie wina! To też plus. Czekam na kartę, bo jeden zwykły hibernal to za mało. Mają Srebrną Górę, nie wiem, co jeszcze. Dla małopolskich winiarzy to dobry adres do prezentacji swoich win. Nie patrzyłam na cydry, piwa i kawy, zapomniałam.
Minusy minimalne i prawdopodobnie tymczasowe – trochę nieprzygotowana z nowych dań obsługa i kiepsko zaprezentowane menu – mały druczek, nieekologicznie zapakowany w kopertę. Większy minus – czasami na Facebooku czy w wywiadach brakuje mi nieco pokory właścicieli, ale to taka uwaga na marginesie do przemyślenia. Poza tym ode mnie piątka.
Postaw lajka, albo udostępnij, to ważne dla bloga.