Obejrzałam wreszcie Zjawę, żeby się w Oscarach zorientować. Dużo psioczeń na ten film, a dla mnie może być. Naturalistyczny, brudny, psychologicznie kierowany niskimi pobudkami. Niezależnie od strony – Amerykanie, Francuzi, Indianie – zero cywilizacji w człowieku, tylko dziki, zwierzęcy instynkt przetrwania. Nie chce mi się tego filmu głęboko analizować, bo jest niemiło i niefilozoficznie ciężki, ale też bezlitosne wyśmiewanie z niego nie do końca jest uzasadnione. Zżynki z Tarkowskiego denerwują właściwie tylko jak się o nich myśli, ale to nie jest film do myślenia. To film do zobaczenia, obrzydzenia się naszą zwierzęcością i szybkiego powrotu do własnego cywilizowanego życia. Symbolika, czasem przegięta, czasem naiwna (fakt – aż boli, że ważna scena w ruinach kościoła jest tak jeden do jeden przeniesiona z Tarkowskiego), jest jedynym przywołaniem czegoś wyższego w tym filmie. Gdyby jej nie było, dopiero obraz stałby się nieznośny. A tak przynajmniej niewiarygodna ilość wypadków i ran na ciele człowieka i tak pozostaje na drugim planie w porównaniu ze stratą i ranami na sercu. Wiem, nie najlepszy argument, ale też nie najgorszy.
Z pewnością dało się film na temat przetrwania zrobić lepiej, ale też nie ma co przesadzać w jednostronnym hejcie. Widziałam znacznie gorsze obrazy, wokół których robiło się dużo intelektualnego szumu. Tu wszystko jest proste jak budowa cepa, a każda jedna scena – od walki z niedźwiedziem, przez chowanie żywcem, aż do czołgania się przez śniegi – jest dość realistyczna, znam takie z literatury. Dla mnie Zjawa to klasyk Dzikiej Północy, tylko mocno odbrązowiony i pozbawiony kolorów. Może dlatego nie razi mnie, bo w dzieciństwie czytałam ogromnie dużo książek indiańskich i traperskich i jestem oswojona z takimi tematami. Zresztą, skoro film jest na faktach, to i założyć można, że człowiek zdolny jest do przeżycia własnej ekstremalnej śmierci, choć nam, ludziom komputera, dziś trudno to sobie wyobrazić.
Poza wszystkim innym odnoszę wrażenie, że zbytnio przywykliśmy w ostatniej dekadzie do filmów grzecznych, które nie dość, że wyestetyzowane do granic absurdu, to jeszcze mają pokazywać człowieczeństwo nawet tam, gdzie go nie ma. Każdy najgorszy bandzior powinien mieć twarz do polubienia. Tu nikt niczego nie ma do lubienia – wszyscy są jednakowo brudni i mają równie paskudne gęby. W nikim nie ma za grosz szlachetności, a przez całe dwie i pół godziny filmu nie prześwieca ani jeden promyk światła. Nawet cały majestat Natury jest ciężki, ciemny, wrogi, ani odrobinę nie piękny, choć o tym majestatycznym pięknie gdzieś w tyle głowy niby się pamięta. Wszystko jest ponure, a jedyna rzecz, która się liczy to żeby było co zjeść i żeby dało się przeżyć. Kolejny dzień, albo choć godzinę.
A Leosiowi DiCaprio należy się Oscar jak Burkowi buda. Zjawę jak najbardziej da się obejrzeć, choć lepiej przy nim niczego nie przegryzać… Jest brzydko.
PS. Tarkowski nie jest lżejszy. Jest jeszcze gorszy, bo oblepia duszę, a nie tylko ciało.