Przy okazji pojawienia się The Blink Ring postanowiłam zrobić sobie mały przegląd filmów Sofii Coppoli. I lubię je, i nie lubię. I ciekawią mnie, i nużą. I za pierwszym i za drugim razem. Tymczasem uważam, że warto je oglądać i to właśnie hurtem. Bo dopiero zobaczone wszystkie na raz znajdują jakieś usprawiedliwienie dla siebie, niosą dopełnienie i dopowiedzenie tam, gdzie go w pojedynczym obrazie brakuje.
Są to filmy o śmiertelnej egzystencjalnej nudzie ludzi, którzy poznali w życiu właściwie wszystko, poza celem i sensem swojego istnienia.
Gdybym więc chciała polecić wam dzień z Sofią Coppolą, koniecznie kazałabym się uzbroić w dużą ilość środków znieczulająco-rozweselających, albo bardzo dobre towarzystwo, i zasugerowałabym taką oto kolejność: Marie Antoinette 2006, The Blink Ring 2013, Somewhere 2010 i Lost in Translation 2003. (The Virgin Suicides pominęłabym, jako osobną kategorię, choć jeszcze to muszę przemyśleć).
Maria Antonina to pyszny – dosłownie – obraz. Wysmakowany, wyniuniany, wystylizowany, właściwie piękny, lecz tyle samo pusty i o niczym. Tyle, że jest to tylko pozór – filmy Coppoli (córki) nie są puste i o niczym, lecz opowiadają o pustce i nicości ludzkiego życia. Jednego z drugim mylić nie należy.
Do tego filmu nie trzeba się specjalnie przygotowywać, wystarczy trochę luzu i nieśpieszności, dobre wino i pyszne ciastko. Samotność nawet pożądana. Film, który można zdegustować dla wizualnej przyjemności, bez wgłębiania się pod powierzchnię, pod którą właściwie nic nie ma.
The Blink Ring widziałam w odwrotnej kolejności z Somewhere, i byłam trochę przerażona wizją obejrzenia kolego filmu z celebryckiego życia. Sam pomysł straszył, szczególnie, że film zapowiadany jest niemal jako moralniak o niegrzecznych nastolatkach. Odważyłam się jednak, bo w końcu dla niego właśnie sięgnęłam po całą serię.
Okazało się, że nic bardziej mylnego – żadnych nastolatków w nim nie ma, i niech nie zwiedzie was wiek bohaterów. To film o ludziach, którzy czują się jak ryba w wodzie w błysku fleszy, lajków na fejsie i społeczno-medialnej popularności. Dla których misją życiową jest “być jak”. I żeby “wszyscy nas bardzo lubili”.
Zwróćcie uwagę na kadr ze sceny, w której Rebecca dorywa się wreszcie do kradzionych, wymarzonych perfum jednej z Gwiazd. Stoi przed lustrem – psik, psik, zwolnione ujęcie, spogląda na siebie i wreszcie Ten Uśmiech. Uśmiech za milion dolarów…
Film znakomity, polecam.
Gdybyście kiedyś zaplanowali samobójstwo z nudów – koniecznie obejrzyjcie Somewhere. Między miejscami (cóż za zabieg marketingowy z tym podtytułem, dżi…). Obejrzyjcie go również i szczególnie wtedy, jeśli uważacie, że wasze życie jest nudne. Tak dla porównania.
Prozdrowotnie, jako środek nasenny dla cierpiących na chroniczną bezsenność nie mogę go polecić – jeśli nie zasnęliście od razu, w trakcie na bank skoczy wam ze złości ciśnienie co najmniej kilka razy. Co tylko nasili objawy bezsenności. Korzyść jedynie taka, że w tym przypadku jej przyczynę łatwo będzie zdiagnozować…
Jeśli jednak wasze własne życie choć czasem was zaskakuje na tyle, by się nim nadal cieszyć – nie bierzcie się za ten film bez palca na pilocie ze strzałką FF za nic na świecie! Jeśli wam to życie miłe. Zasnął i się nie obudził – wpisaliby w przyczynę zgonu.
Między słowami – i uwielbiam i nienawidzę. Uwielbiam część z Billem Murrayem, nie znoszę połowy ze Scarlett Johansson. Choć bez niej nie byłoby tego filmu.
Piękne sceny zagubienia w całkowicie niezrozumiałym świecie, które właściwie tylko krystalizują i uwypuklają odczucie ogólnej nieprzystawalności do życia, na co dzień łagodzone przez kulturowe dostosowanie się. Murray rozmawiający z żoną o wyborze koloru wykładziny, albo o problemach wychowawczych z dziećmi wydaje się być tak samo zagubiony, jak na absurdalnym japońskim karaoke gdzieś na wysokim, przeszklonym piętrze tokijskiego wieżowca.
Podobnie młoda żona zabieganego popularnego fotografa, która nawet w buddyjskiej świątyni nie jest w stanie odczuć najmniejszego uniesienia. Nic, pusta egzystencja, trwanie, pozbawione sensu.
Te filmy to kwintesencja opowieści o egzystencjalnej nudzie, zblazowaniu, bezsensie współczesnego bezpiecznego, konsumenckiego życia. Nuda pochłania i zżera całe istnienia, niezależnie od tego, w jaki luksus opływasz – dopóki nie nadasz swojemu życiu jakiegokolwiek sensu. I oczywiście tym sensem nie musi być ani cierpienie, ani ofiarowanie, ani misja, ani wyrzeczenia.
Chodzi raczej o wzięcie spraw w swoje ręce, rezygnację z pasywności, z brania tego, co leży gotowe na talerzu, o odpowiedzialność i wreszcie o jakąkolwiek poprawę relacji z najbliższymi.
W każdym z obrazów takie drgnienie, przebudzenie u bohatera pojawia się na samym, samym końcu, kiedy już całkiem straci się nadzieję. Maria Antonina zaczyna rozumieć swoją funkcję u boku męża i odpowiedzialność głowy państwa, rozpuszczone dzieciaki zderzają się z konsekwencjami i wymiarem sprawiedliwości, bohater Somewhere poczuje to coś dopiero po przyjęciu obowiązku i odpowiedzialności za własne dziecko, a dwoje zagubionych pomiędzy światami odkrywa, że tylko miłość może odmienić ich życia.
Jeśli tylko oni sami coś w swoim życiu i w sobie zmienią…
Zwróćcie uwagę na blazę, płynącą ze wszystkich tych kadrów, a przecież nie wybierałam ich celowo – to zwykłe materiały prasowe.