Dziś znów piękna, słoneczna sobota. Jedną ręką pracuję, drugą zerkam na słonko w swoim Sanatorium pod Sąsiadem Trollem. Panuje taka aura, że chce się i wszystko robić i nic. Wybieram się nocnym pociągiem do Poznania, który odległość 400 km pokona w rekordowo krótkim czasie 8.20 h, nie spieszy mi się więc nigdzie. Psychicznie dostosowuję się do ponaddźwiękowych prędkości Polskich Kolei. Kółek walizeczki w amerykańskiego tygrysa na jeden dzień też zresztą nie obciążę zbyt mocno, pakować się więc nie trzeba. Pora w sam raz, żeby coś zjeść.
Dwa dni temu z Koziarni przywiozłam trochę serów od Lorków. Pani Jadwiga jest mistrzynią, jej sery wyglądają jak torty.
Wcale nie jestem serojadem, jak wiecie miłuję się w raczej jadalnej trawie. A tu proszę – przywiozłam, sporo tego przywiozłam, bo zwyczajnie mi posmakowało. To sery z tych, których prawie szkoda jeść z czymś. Odkrawam po plasterku i topię powoli na języku, wyłuskując poszczególne smaki, doszukując się nowych skojarzeń. Jest dobrze, jest przyjemnie.
Tymczasem ochotę mam na podwieczorek, taki prawdziwy.
Parzę więc herbatę, którą znajoma przywiozła z Azerbejdżanu z lokalnym ziołem, tradycyjnie do niej dodawanym, odmianą macierzanki czy dzikiego oregano. Zagryzam jakiś ich suszony owoc, który z kształtu przypomina kaki, ale i tak nie mam pojęcia co to.
Nosi mnie jednak nadal, bo coś takiego fajnego by zjadł. No wiem, słodycz, ciacho może. Sięgam więc do swoich zakupów z Koziarni od Lorków i wyciągam ricottę.
Nigdy na wsi nie robiliśmy ricotty – serwatkę albo się piło, albo oddawało świni. W górach był tylko twaróg (za to jaki!), bundz i oscypki. Do Makaroniarzy mieliśmy chyba za daleko.
Nie myślałam długo – od razu zalałam serek sokiem z dzikich malin od młodego bacy Buczka, które przywiozłam z gór jeszcze jesienią. Trochę zmieszałam, a trochę grudek ricotty zostawiłam do rozcierania na podniebieniu. Okazały się superowskie. Naturalnie…
Fajna zresztą sprawa z tą ricottą. Sama z siebie jest jałowa, ale bardzo zręcznie łączy się z innymi produktami. 30% tłuszczu robi swoje, jest prawie jak gęste lody. Do słodkiego i do owocowego świetna.
Zrobiłam ją zresztą ostatnio nie całkiem na słodko – do kaszy jaglanej z sokiem z granatów (dolałam na koniec gotowania po odparowaniu wody), którą lekko podciągnęłam syropem z pędów sosny. To tradycyjne u nas lekarstwo na przeziębienia i wzmocnienie – zbieraliśmy te pędy w lesie co roku obowiązkowo i straszna bura o marnotrawstwo była, jak ktoś nie chciał tego robić. Wkroiłam jeszcze liść młodego selera i sałatę, leciutko je tylko przygrzewając.
To też może być fajne, świąteczne jedzenie, szczególnie dla dzieci.
Wszystkie kasze lubię podawać tak, jak to robiła babka – po ugotowaniu zostawić do ostygnięcia i stężenia, potem łyżką wybrać większe grudy i wrzucić do odgrzania. Ona używała oczywiście mleka, ja używam albo roślinnego, albo różnych soków, albo zwyczajnie wody. Czasem robię sos albo warzywa. Wychodzą takie spore kluski.
Jest pozytywnie. Miłego dnia.