Przysmaki z Wodnych Ogrodów przysłały mi do przetestowania swój katering. Nie miałam pojęcia, co będę jeść, ani z czego zrobione – dostałam to, co wszyscy zamawiający. Nie byłam w Wodnych Ogrodach, ale jadłam już kilka razy ryby z ich stawów. Weszłam w to bez strachu, bo za każdym razem mi smakowały.
Zestaw przyjechał wcześnie, wyrywając mnie z łóżka (grr). Dostałam papierową torbę (plus) z trzema pojemnikami (tu już plastik, ale cienki i recyklingowy), z ładnie podanymi i ozdobionymi daniami, pod zgrzewaną folią.
Stwierdziłam, że zrobię próbę i zjem wszystko na zimno, jak to się zwykle robi w pracy i w biegu. Dla mnie jedzenie, które powinno być ciepłe, ale na zimno wciąż smakuje, jest jedzeniem, które przeszło testy.
Na pierwszy ogień poszło coś, co wyglądało jak naleśniki.
Totalne zaskoczenie – z płatkami owsianymi, nie tłuste!, nie przesłodzone, nie przesolone, wydaje się, że na ciemnej mące. Jeśli z jajkiem, to nie podłej jakości, bo nie śmierdzi, jeśli nie, to nie wiem na czym się trzyma, ale się trzyma (potem dowiaduję się, że na samym białku i że faktycznie używają mąk razowych).
Placki bardzo w moim stylu, w konsystencji bardziej jak te afrykańskie z pieca niż nasze zwykłe naleśniki z patelni. Płatki owsiane od razu działają na psychę – owsianka, jem zdrowo, wow… 🙂
I teraz coś fajnego – osobno do placków dostałam coś jak zżelowana galaretkka z przetartych malin. Ale prawdziwych malin, dla mnie idealnie zrównoważonych w słodkości, no czyli prawie nie słodkich. I co najlepsze – faktycznie świetnie do tych naleśniko-placuszków pasujących, nasączających je w odpowiedni sposób.
Pierwszy test zdany. Potem dowiaduję się, że malinami obsadzony jest szmat ich własnego pola.
Na obiad mam… rybę. Oczywiście. Wodne Ogrody specjalizują się w rybach. Przecież w głównej mierze to przede wszystkim stawy z czysto hodowanymi rybami, świetnej jakości. Chcecie rybę nieradioaktywną i bez metali ciężkich, hodowaną w ludzkich warunkach? Proszę bardzo…
Trzymam się zasady, że jem na zimno. Test na rybę jest u mnie kluczowy – przysięgam, że jestem góralką z gór. Tam ryby to nie ma, chyba że pstrąg. Taki, którego mój ojciec łapał na rękę spod kamienia. Taki prosto z potoka na patelnię i na masło. Jeszcze wędzona makrela, którą pamiętam w ten sposób, że prawie nigdy jej nie było, a jak już była, to smakowała świeżo i dobrze. I pachniała. Był jeszcze śledź, ale ten zwykle śmierdział jak diabli i kojarzył mi się tylko z pijakami ze spółdzielczej Restauracji.
Wszystko, co przyszło potem z wolnym rynkiem było śmierdzące, mrożone i rozmrażane, nieświeże i stające kołkiem w gębie. A jeszcze potem przyszła świadomość tego, w jakim stopniu zanieczyszczone są wody na Ziemi, jak szkodliwe i rabunkowe są połowy oceaniczne i morskie, jak zatrute jest mięso ryb, w jakich warunkach są one hodowane i odławiane, oraz czym są karmione.
Ryba to nie trawa. Choć dobra ryba nie jest zła, kryteria mam wysokie jak czubki Himalajów.
Biorę więc się za zimną, kateringową rybę, schowaną pod zgrzewaną folią. Och, absolutnie żadnego rybiego smrodu! Delikatnie nawet pachnie (nawet pachnie ryba – to mówię ja). No tak, ale przecież połów podobno z rana, z własnego stawu. Normalnie znowu amerykański bonus – żadnego tłuszczu. Ryba chyba z pieca. Sos śmietanowy – nie moja bajka, ale próbuję. Delikatny, prosty, nic narzucającego się, nic sztucznego, trochę świeżych ziół. Nie wiem co to za ryba, ale razem dobrze się łączy.
Patrzę teraz podejrzliwie na zestaw warzyw – grozi klęską mrożonkową, rozgotowaną, pozbawioną smaku, serwowaną w każdej podrzędnej budzie. Znowu zaskoczenie – warzywa mają smak, są idealnie ugotowane, brukselka nie razi w ustach. Może robione na jakimś wywarze? Wyglądają na idealnie przechowywane, bez kolejnych rozmrożeń w trakcie niekończącego się transportu wokół całego świata i z powrotem. Prawie mogłyby mnie oszukać, że świeże. Chcę wiedzieć, co to za firma i czy zawsze tak wygląda.
Dowiaduję się, że w poza sezonem mrożonki, ale w sezonie wszystko, co świeże, dostępne i albo z ich gospodarstwa, albo od sąsiednich sprawdzonych rolników. Pytam również o mięso – unikają, jedynie na prośbę klientów przygotowują kury i indyki – też “te, co rolnicy sami jedzą”.
Na koniec kus-kus. Fajna dietetyczna kasza, dla mnie oczywiście odpada, bo gluten, ale spróbowałam. Dobrze zrobiona, leciutko kleista, nie za sucha, nie rozciapana, nie przesolona. Z wierzchu świetnie przesiąkła gałązką położonej na ozdobę macierzanki, myślę, że gdyby parę listków dodać do samej kaszy, tylko by zyskała. Podobnie, jak jej smak wzbogaciłby się i też wzmocnił odżywczo, gdyby był w wersji razowej.
W trzecim pojemniczku mam popołudniową sałatkę. Podoba mi się ten pomysł – jest lekko a wciąż pełnowartościowo i sycąco. Jakość znowu w porządku – skupiam się głównie na twarogu, bo z tym jest najtrudniej z podrzędnej gastronomii. Ten twaróg jest naprawdę zacny, sprawia wrażenie, jakby był czysty, bez dodatków.
Otwieram i rozczarowuje mnie ponowne pojawienie się tego samego dnia kus-kusu, po spróbowaniu jednak dochodzę do wniosku, że to kasza jaglana i że w tej kompozycji jest idealna. Twaróg, młody szpinak, cebulka, słodkie jabłko, kasza jaglana. Koniec filozofii. I wreszcie żadnej oliwy!
Wszystko razem bardzo miło się łączy, nic niczemu nie wadzi, w buzi jest tak zacisznie, przytulnie, żadnego gwałtu, żadnych intruzów. Nic zbędnego, nic wymyślnego do kwadratu, a jednak od razu czuć tę jakość. Nie polecam nikomu, kto na co dzień potrzebuje dużo podkręconych i sztucznych wrażeń, jednak każdy poszukujący zdrowia, jakości i zrównoważonych posiłków na pewno doceni takie jedzonko. I w pracy i w domu.
Świetne, pełnowartościowe, z całą pewnością odpowiednie dla dzieci, myślę nawet, że wystarczająco dla nich apetyczne. McDonaldsowe dzieciaki tego nie tkną, ale normalnie karmione powinny zajadać bez trudu.
Energetycznie jedzonko jest bardzo kojące, uspokajające i pełne, czy ja wiem, miłości? Z cała pewnością życzliwości i dbałości, może nawet takiego medytacyjnego wyciszenia. Nie wiem, czy zwracacie na to uwagę, dla mnie ten aspekt jest niezwykle ważny, bo zawsze odczuwam w jedzeniu energie jego twórcy. Wibracje mogą być albo pozytywne, albo negatywne, chaotyczne lub scalające, uzdrawiające lub rozpraszające, wysokie i niskie. Nie mogę tu nic innego zrobić, jak powiedzieć, że to pozytywne w każdym sensie jedzenie i że się na nim skorzysta.
Wydaje mi się też, że każdy, kto kiedyś jadał i lubił Papuamu, będzie zadowolony, zwłaszcza ci, którzy szukali kateringu. Z tego, co rozumiem, Wodne Ogrody wożą go w różne części miasta. Gdyby WO pomyślały o ofercie bezglutenowej i bezlaktozowej, w ogóle byłaby bajka. Sądzę, że jakością produktów, smakiem i różnorodnością oferty zdecydowanie wyróżniają się spośród pozostałych, dostępnych na rynku kateringów, oferując produkt w zasadzie restauracyjny. Jeśli tylko będą świadomi swoich granic wytwórczych i nie przejdą z jakości w ilość, sukces mają w zasadzie zapewniony.
Tutaj szczegóły oferty (o rany, właśnie widzę, że to niecałe 30 zł, rewelacja).
Z punktu widzenia Plant Based, czyli tego systemu odżywiania, który ja stosuję i promuję jako najzdrowszy, w diecie jest za mało świeżych i zielonych warzyw w stosunku do ryby, nabiału i zbóż i brakuje strączków i orzechów. Cenne są natomiast produkty niskoprzetworzone i pełnowartościowe, ich czystość oraz brak największych szkodników – tłuszczu, mięsa, soli i cukru.
2 komentarze
czułam ten smak ryby, kaszki, szpinaku i warzyw jak zwykle opis ZNAKOMITY – rusza wyobraznia i kubki smakowe pracują 🙂
dzięki Marta, ja po prostu piszę, co czuję, i nie zmyślam 😉