Czyli po polsku powinny się nazywać Amnibusy. Od “a mniam mniam”. Dzieci też czasem robią “a mniam mniam”, jak się je dobrze karmi, a zwłaszcza jeśli karmi się ich dążenie do rozwoju i wrodzoną potrzebę samorealizacji.
Była taka moda na hodowanie małych geniuszy, kiedy każdy zaangażowany rodzic uznawał za swój psi obowiązek jak najwcześniejsze wychwycenie zdolności dziecka i oszlifowanie tej perły wszelkimi możliwymi sposobami. Wydaje mi się, że ta moda powolutku zaczyna się marginalizować, wciąż jednak przymuszanie dzieci do gwałtownego, ukierunkowanego pod jakimś kątem rozwoju pozostaje bardzo silnym nurtem parentingowym.
Pamiętam pełne politowania spojrzenia moich znajomych, kiedy na pytanie o uzdolnienia syna, odpowiadałam “nie wiem”. Jeszcze gorzej było oczywiście ze średnią, kiedy mówiłam, że może wyciągnie na cztery, bo się prawie nic nie uczy. Albo, że instrument ćwiczy tylko do egzaminów. Kładli mi często rękę na ramieniu i mówili: “Nie martw się, on TEŻ jest inteligenty, da sobie w życiu radę”…
A ja patrzyłam na nich i patrzyłam na swoje dziecko i widziałam tylko, że w różnych etapach życia przejawiał różne zainteresowania i uzdolnienia. Raz wymiatał na matmie, raz pisał ponadprogramowe eseje na polski na za wysokim dla jego przedziału wiekowego poziomie. Raz przejawiał się muzycznie, kiedy indziej bardzo dużo trenował biegi. Jakieś pół roku w swoim życiu interesował się jogą Iyengara, a koło dziesiątego roku życia bardzo dużo gotował i twierdził, że zostanie szefem kuchni i otworzy swoją knajpę (wiele lat przed tym, zanim ja wpadłam na pomysł otwarcia własnej!). Jako dwunasto-, czy trzynastolatek wyjątkowo dużo rysował – raz abstrakcję, raz schematy budowy machin i przekroju podziemnych budowli. Miewał okresy, że ciągle chciał grać na komputerze, i takie, kiedy wyrzucał wszystkie gry. Czasem czytał książki jedna po drugiej w zastraszającym tempie, czasem przez pół roku ani jednej strony. A pomiędzy tym interesował się ekonomią i chciał prowadzić biznes…
Skąd do licha miałam wiedzieć, które z tych zainteresowań mam pociskać, a które odpuścić, które będą decydujące w jego życiu, a które wcale? I czy życie nie jest wszechstronne? Co, jeśli kiedyś wszystkie te czynności mu się przydadzą?
Przecież ludzie rodzą się dla wolności i doświadczenia, które mają ich, jako istoty duchowe, rozwinąć, przynieść im spełnienie i szczęście.
Maniakalne naciskanie na dziecko, by coś w życiu “osiągnęło”, zanim w ogóle pozna, kim jest i co je pasjonuje jest wielką zbrodnią. Taką samą, jak nie stymulowanie dziecka do rozwoju wcale. Bo jeśli dziecko ma na przykład wybitny talent muzyczny będzie po prostu samo się garnęło do grania, jeśli artystyczny – nie wypuści kredki z ręki, jeśli budowniczy, nic nie odgoni go od wielkich konstrukcji.
Ale jeśli dziecko jest bardziej wszechstronne, lub mniej ukierunkowane, albo dla swojego prawidłowego rozwoju potrzebuje we wcześniejszych latach czego innego niż uporczywe i jednostronne ćwiczenia, albo jeśli musi wpierw rozwinąć pewne umiejętności, zanim będzie w stanie zrealizować swój największy talent?
No albo, co, jeśli twoje dziecko ma taki talent, na jaki za chiny ludowe nie wpadniesz, bo nikt nigdy wcześniej go w twojej rodzinie ani otoczeniu nie przejawił? Jeśli okaże się genialnym kucharzem, albo tancerzem, albo mechanikiem? A ty chcesz, żeby grało na fortepianie, bo jak miało 5 latek to u cioci Zosi dotknęło klawiszy i twoje serce zapałało nadzieją?
Podkreślę, że absolutnie nie uważam, że to źle, jeśli dzieciak od małego wykazuje showmeńskie zdolności i pragnie świecić na scenie, albo na wybiegu, a rodzice wożą go po wszelkich konkursach i wystawiają na pokaz, podkręcając konkurencyjność do granic możliwości. Jeśli dzieciak ma we krwi coś takiego, warto mu na to pozwolić i go w tym wesprzeć. Jestem za i nigdy nie potępię najdziwniejszych nawet konkursów dla dzieciaków.
Niedobrze zaczyna się natomiast dziać, jeśli dziecko jest zmuszane do robienia tego, w czym jest dobre, ale co nie jest jego jedynym zainteresowaniem, albo czego nie chce przejawiać w upatrzonej przez rodziców formie. Ludzie nie rodzą się po to, by zostać szczurem alfą w wyścigu, geniuszem, numerem jeden, albo spełnieniem marzeń czy pokładanych nadziei swoich rodziców. A wymuszanie na nich zainteresowania tylko jedną dziedziną życia, ograbia ich z ich drogocennego czasu i możliwości chłonięcia wiedzy, która w przyszłości może pozwolić im poczuć się szczęśliwymi, spełnionymi ludźmi.
Rodzic nie może i nie ma prawa decydować o przyszłości dziecka, o jego zawodzie, zainteresowaniach. Nie może za nie decydować, ani wybierać. Dziecko, to istota, która rodzi się po to, by zrealizować własne życie, nie swojej matki i nie swojego ojca.
Każde, absolutnie każde dziecko, jak i każdy dorosły zresztą, posiada swój indywidualny, niepowtarzalny talent. Czasem musi go długo szukać, albo długo do niego dojrzewać, albo długo rozwijać pewne umiejętności, ale każdy go ma.
Dlatego zbrodnią jest zawężanie świata dziecka do tego, co sądzimy, że powinno w życiu robić. Bo my tego nie wiemy – wie to tylko ono samo, nawet jeśli na wczesnym etapie jest niepewne i nie potrafi tego dookreślić. Zabieranie możliwości odkrycia tego talentu jest więc złem, bo tylko bardzo, bardzo silne osobowości będą w stanie wywalczyć sobie prawo do samorealizacji w przyszłości. Niestety często kosztem zerwania stosunków z kochającymi ponad miarę rodzicami.
Jeśli zamiast tego stworzymy dziecku najlepsze możliwe warunki, jeśli udostępnimy mu różnorodne i wartościowe źródła informacji i poznania, damy do rąk rozmaite narzędzia i będziemy po prostu w niewidzialny sposób je moderować, motywować, rozbudzać ciekawość w tych dziedzinach, które je pociągają – najpewniej uda nam się wychować dobrego, szczęśliwego i spełnionego człowieka. A przecież to jest najważniejszy cel rodzicielstwa!
Kiedy mój syn był mały, pod wpływem otaczających go dzieci, które chodziły do szkoły muzycznej, stwierdził, że też chce tam chodzić. (Pisałam o dobieraniu dla dziecka stymulującego środowiska rówieśniczego). Sam zdecydował się pójść na egzamin – przyjechał na niego na hulajnodze, ja mu tylko towarzyszyłam z daleka. Sam wybrał dla siebie akordeon, ale nie zapałał miłością do tego instrumentu. Nie cisnęłam go, po prostu chodził do tej szkoły i tyle.
Po pierwszym stopniu zrezygnował, po roku jednak wrócił na drugi stopień, bo sam doszedł do wniosku, że bez dodatkowej szkoły nie organizuje sobie dobrze czasu. Zmienił instrument na kontrabas i też średnio się przykładał, aż pewnego dnia zrobił zbiórkę na Facebooku wśród moich znajomych i rodziny i kupił gitarę basową. Od roku z kawałkiem nie wypuszcza jej z ręki. Zmontował grupę, zainstalował się w garażu, dokupił kolejną gitarę i rozmaite sprzęty – wszystko ze swoich kieszonkowych. Ćwiczy tak dużo i robi tak szybkie postępy, i tak jest z tym szczęśliwy, że być może zdecyduje się zostać przy muzyce.
Mówiąc szczerze, nie mam pojęcia, co będzie robił w życiu. Absolutnie nic dla niego nie zaplanowałam. I tak naprawdę jest mi to zupełnie obojętne. Jedna rzecz, jaka nie jest mi obojętna, to to, czy będzie szczęśliwym, dobrym, mądrym i spełnionym człowiekiem. Nic więcej. Może za parę lat rzuci gitarę i zostanie korpomenadżerem? Może zacznie grać na giełdzie? A może zaszyje się gdzieś w górach, albo zmarnuje wszystkie swoje szanse? To jego życie, i ja go za niego nie przeżyję. Tak samo, jak nikt nie przeżyje mojego życia, które dla mnie jest najważniejsze. Bo ja przecież też muszę się spełnić, inaczej jak będę szczęśliwym człowiekiem?