Strasznie chciało mi się wyjść. Kilka dni deszczu daje się kościom we znaki, zwłaszcza jak się kto w tym czasie weźmie za oglądanie japońskiej dwustopięćdziesięcioodcinkowej anime (to mu od tego deszczu nawet tyłek może ścierpnąć).
Wcale nie wiedziałam jak bardzo chce mi się wyjść dopóki nie wyszłam. Pojechałam na Podgórze “za sprawami” i choć okropnie nie chciało mi się wracać, jednak wróciłam i poszłam w siną dal. Dosłownie, bo na łąki ani do lasu przy tak podmokłym terenie nie było się co brać.
Poszłam drogą, której nie znałam – tym razem między bloki. I dobrze, bo bloki zaraz się skończyły, za to zaczął się dziwaczny teren najpierw między ogródkami działkowymi, ogromnym budynkiem, który wyglądał na potężną nawę kościelną, ale bez dzwonnicy czy bodaj krzyża, za to z napisem “teren prywatny” (w rzeczywistości szpital św Rafała), starymi, a potem nowymi domami.
Pod płotem przy ogródkach stało dwóch wesołych panów, których spytałam gdzie się znajduję i jak dojść do Cechowej, którą obrałam za punkt orientacyjny i zwrotny. Panowie spojrzeli na mnie zdumieni i wskazali kierunek, zastrzegając jednak, że to daleko. Bardzo się ucieszyli na moje “dobranoc”, co dało się słyszeć w ich głosach. Faktycznie daleko, nawet się zdezorientowałam, ale warto było.
Już przy ogródkach znalazłam kolejną ludową kapliczkę, tym razem zdaje się z Florianem, sądząc po zbroi i chorągwi. Nie widziałam w półmroku (czemu zawsze na spacery wybieram się po ciemku?), ale chyba nie był drewniany i tak ludowo cudnie-szkaradny, jak większość okolicznych kapliczek. Potem droga skręcała i spadała w dół, oraz zmieniła nazwę na “Podedworze”. Ulica Podedworze rzeczywiście wiodła do dworu – “szlacheckiego”, jak przeczytałam na tablicy informacyjnej, oferującego wesela, komunie i inne przyjemne formy spędzania wolnego czasu.
Droga do dworku wiodła przez bardzo przyjemną okolicę – gęsto zarośniętą drzewami, prawie wchodząca w las, a jednak mile zagospodarowaną i ogrodową. Powietrze na tym odcinku po prostu cudnie pachniało, aż oddychałam pełną piersią. Znalazłam nawet dąb o jakieś sto lat starszy od mojego kasztana, którego nie tylko nie ogłowiono – co rzadkie w tej okolicy, ale w dodatku zrobiono mu specjalną zatoczkę w żeliwnym ogrodzeniu! Na końcu ulicy zresztą, już pod samym dworkiem trafiłam na resztki dawnego parku z pewną ilością starodrzewiu, niestety ogrodzoną.
Co ciekawe jednak, jest to również okolica gwałtownie rozrośniętych willi, łącznie z takimi z prawdziwymi wieżyczkami i murami – chciałoby się powiedzieć – obronnymi. Trochę te wysokie mury w tak pięknej okolicy sprawiały smutne wrażenie, co jednak począć? I tak już na wysokości dworku powietrze znowu zaczęło zalatywać miastem, smogiem i spalinami, sielanka skończyła się więc raczej szybciutko.
Za dworkiem już przy samym skrzyżowaniu Podedworza z Niebieską, Rżącką i Cechową kościółek, który kiedyś chciałam obejrzeć, a tuż naprzeciw gigantyczny koszmarek w budowie podpisany “Obiekt sakralny, Siostry Pallotynki”. Ledwie ujrzałam tego giganta, zapłakało niebo. Można zresztą spytać, jak w taką pogodę mogłam wyjść bez parasola, ale w sumie po co?
Do przejścia pozostało tylko 144 numery Cechowej, dwie drewniane szkaradno-cudne kapliczki, nieustannie zmiękczające moje serce, ulica Zimna ze szczelnie zapadanymi dziurami w klepanym podłożu i już właściwie dom…
I Floryjan obfotografowany w dzień. Pozdrówcie Felina i Franciszkę!