Przyniosła mi znajoma chleb bezglutenowy od pana Smolorza. “Pół dla ciebie, pół dla mnie”. Przekroiłam i od razu zdegustowałyśmy.
“Fuj, wstrętne, nie chcę tego!” – zawołała.
“O? Jaka fantastyczna jakość!” – powiedziałam ja.
Popatrzyła na mnie dużymi oczami, więc wyjaśniłam, że to co jej nie odpowiada to prawdopodobnie amarantus. Że smak, który wybija się na pierwszy plan i może być właśnie mylący dla tych, którzy jedzą pszeniczne i żytnie chleby, to bardzo wyraźny ryż.
Dwa pierwsze składniki tego chlebka to właśnie ryż i kukurydza – ta druga chowa się na dalszy plan. Potem idzie tapioka, która jest praktycznie bez smaku, albo nieco przypomina skrobię ziemniaczaną, a która jest potrzebna do związania ciasta. Potem właśnie amarantus, który dla nieprzywykłych osób zwykle jest trudny w smaku, choć z ryżem łączy się naprawdę dobrze, a w zupach zimą daje świetną bazę. Dalej bardzo zdrowa mączka z guarany, olej rzepakowy, drożdze, sól morska, ksantan (sfermentowane bakteryjnie węglowodany) i zdrowiutka babka płesznik.
Chlebek jest naprawdę świetny. I składnikowo i jakościowo – prawie się nie kruszy i jest dobrze wyrośnięty. Drożdże czuć dość wyraźnie, ale nie dominują. Co do smaku dałabym koniecznie oregano, ewentualnie trochę przemielonego kminu rzymskiego, i być może zrobiłabym wersję bez amarantusa, żeby możliwe było używanie go do słodszych rzeczy – z dżemem nie komponuje się najlepiej; pod wytrawne kanapki jest zaś bomba.
Pamiętam jaką aferę krytyczną wywołały bułki jaglane, robione przez Novą Krovę. Nova Krova zrezygnowała z nich, zastępując gotowymi kukurydzianymi lecz nie z pełnej mąki, choć były to jedne z lepszych bułek jaglanych, dostępnych w mieście.
Z jedzeniem dietetycznej żywności jest tak samo jak z piciem wina – im więcej zdegustujesz, tym lepiej rozumiesz; im zaś mniej jesteś ojedzony, tym węższe masz pojęcie.
Jestem na diecie od wielu lat, a ponieważ uwielbiam poznawać nowe produkty, próbuję ich zawsze i wszędzie. Ile razy wchodzę do sklepu bio, egzotycznego, albo na targ, tyle razy staram się przynieść coś nowego. W ten sposób w mojej szafce znajdują się nie tylko tapioka, amarantus czy czarna soja, ale i płatki z kasztanów, fasola urid, maca, tamarynd, suszone niedojrzałe pomarańcze, płatki irańskiej róży oraz kilkanaście suszonych roślin z różnych części świata, o których nawet nie wiem jak się nazywają, bo podpisane są zygzaczkami chińskimi czy arabskimi. Nie mówiąc już o tym, że modne teraz skorzonery, morwy, topinambury czy jarmuże dawałam w swojej knajpie trzy lata temu…
Bycie na diecie dla większości ludzi oznacza jakąś życiową klęskę i porażkę. Wierzą, że trzeba zrezygnować z dobrego jedzenia i przejść na niedoprawione lury.
No można jak ktoś bardzo chce, a można podobnie do mnie zacząć odkrywać świat roślinny, który jest tak bogaty, że życia nie starczy, by go zgłębić.
Odkąd ograniczyłam produkty, które są raczej szkodliwe dla ludzi (w tym czerwone mięso, nabiał i tłuszcze, oraz oczywiście wszystkie produkty wysoko przetworzone i gotowe) i unikam tego, co mi osobiście szkodzi (głównie gluten), odkryłam dla siebie całe królestwo niebieskie. Zaczęłam jeść lżej, ale też rozmaiciej. Unikam monotonii, i słowo honoru, że od dwóch lat nie ugotowałam ani raz takiej samej zupy, choć gotuję je średnio 2, 3 w tygodniu, czego pewna część znajduje się tu na blogu.
Ludzie, którzy jedzą lekko, roślinnie, mają zupełnie inne odczuwanie smaków i aromatów, i zupełnie inaczej odbierają potrawy. Pokazywałam na ostatnich swoich warsztatach komponowanie jedzenia bez soli – trzy drużyny składały trzy zupy, sól mogąc dodać dopiero na samym końcu, jako dopełnienie smaku, a nie jego podstawę. Choć początkowo wszyscy psioczyli, że im brakuje soli, pod koniec dwie drużyny dały jej szczyptę, a jedna w ogóle zrezygnowała z solenia. Najciekawsze było to, że to ich zupa osiągnęła najpełniejszy, najdoskonalszy smak, doprawiona cytryną, suszonymi jagodami, sokiem z granatu, daktylami i morwą.
Czasem częstowana jestem “doprawionymi” daniami i zwykle mam z nimi problem. Mają jakiś jeden dojmujący smak – ostry, słony czy słodki, ale bardzo jałowe tło. Dla mnie zaś większość “doprawionych” rzeczy jest śmiertelnie nudna, zapewne tak nudna jak dla niewyćwiczonego podniebienia “niedoprawione” jedzenie dietetyczne.
Tymczasem to, co dla większości ludzi będzie niedoprawione, w rzeczywistości może być bogato i wielowarstwowo rozbudowane w subtelne niuanse smakowe.
Oczywiście, żeby nie było, wcale nie bronię dietetycznego wstrętnego jedzenia, jakie np. serwuje się w szpitalach, albo w niejakościowych knajpach. Takie jedzenie może być i faktycznie zazwyczaj jest wstrętne, w dodatku często bywa pozbawione tak koniecznych wartości odżywczych. Szpitale wydają się iść w zawody w serwowaniu niewartościowego, chudego, niesmacznego jedzenia. Paradoksalnie zaś największą popularnością cieszą się knajpy wege, które dają “doprawione” jedzenie bezmięsne, za to wysoko przetworzone i tłuste.
Wydaje mi się jednak, że produkty dietetyczne z wyższej półki nie powinny być krytykowane przez osoby, które się na nich nie znają, które nie zjadły zębów na diecie. Tak samo, jak produkty, czy knajpy wege w ogóle nie powinny być opisywane przez osoby totalnie mięsożerne. To jest to samo, co picie “czerwonych” win przez “znawców”. Żeby o czymś pisać profesjonalnie, trzeba przejść swoją drogę degustatora.
Jeśli zaczyna się ćwiczyć kubki smakowe, oduczy się ich silnych bodźców, zaczyna się wszystko odczuwać znacznie bogaciej. Podniebienia się lepiej rozwijają i uwrażliwiają, smaki odczuwa się o wiele intensywniej, a co ważniejsze, receptory wyczulają się też na wartości odżywcze i to ich poszukują w pożywieniu. Czyli coraz rzadziej podsyłają potrzebę jedzenia produktów szkodliwych, a coraz częściej domagają się sięgnięcia po coś zdrowego. Ja na przykład bardzo często mam autentyczną ślinkę na sałatę, albo sezonowe owoce, albo chce mi się zjeść jakieś konkretne warzywo.
Poza tym, czasem nie można jeść czegoś, co cię stopniowo wykańcza, bo zwyczajnie w świecie nie po to jesz, żeby się od tego źle czuć. Choć nieprawidłowa, zbyt tłusta i mięsna dieta zachodnia zabija w samych Stanach więcej ludzi, niż sumarycznie wszystkie katastrofy i wojny na świecie. Więc są tacy, którzy jedzą tylko po to, by umrzeć.
Żeby jednak nie kończyć negatywnie, podpowiadam – zdrowe jedzenie może być wielkim funem! Może się stać największą przygodą życia, w której kreacja nigdy się nie kończy. Czasem warto spróbować, a jeśli nie ma się na to ochoty – można zostawić otwarte pole dla tych, którzy jedzą inaczej. Świat jest wielki i nie ma powodów do prześladowania się nawzajem jeszcze z powodu diety 🙂