Uwielbiam swoje eksperymenty! Zaczynam od jakiegoś pomysłu, ale w którym miejscy skończę – nigdy tak naprawdę nie wiem. Po tej bardzo leciutkiej zupie z wczoraj, dziś zachciało mi się czegoś stabilniejszego. No i słodszego, a co!
Pomyślałam o naleśnikach, tylko wiecie – ani mleka, ani mąki pszenicznej, ani jajek w domu nie miałam. Jajka co prawda od czasu do czasu mam, ale ostatnie skończyły mi się w okolicy tego wpisu, czyli bedzie już ze 2 tygodnie temu. Nie za bardzo wiedziałam, czym miałabym je zastąpić, ale przecież wiem, że nie we wszystkich częściach Polski naleśniki robi się na jajku. W dodatku w lodówce znalazło się z pół szklanki mleka roślinnego, no a mąkę pszenną od dawna już zastępuję różnymi innymi (szukaj w omletach).
Zrobiłam więc tak:
- Zmieliłam w młynku do kawy porcję fasoli mung (tj. pewnie jakieś 50-60 gram; objętość standardowego młynka).
- Zalałam połową szklanki mleka roślinnego, ale ogółem płynu potrzeba całą szklankę, zaś w drugim etapie i tak dolałam jeszcze jedną, więc w sumie potrzeba 2, albo i więcej. Można użyć mleko, a można wodę, zresztą w dowolnych proporcjach. Zmieszałam; fasola nasiąkała, kiedy przygotowywałam inne składniki.
- Zmieliłam w młynku łyżkę suszonych borówek (można użyć co się ma, albo zrezygnować) i kawałek suszonej skórki pomarańczy, dodałam do fasoli.
- Dodałam 4 łyżki mąki gryczanej (można zmielić kaszę gryczaną niepaloną), zmieszałam, żeby nasiąkało.
- I 1 łyżeczkę ekstraktu waniliowego w proszku (można pominąć, lub zastąpić, najlepiej prawdziwą wanilią).
- Oraz dwie łyżki mąki kokosowej. Kupiłam w sklepie bio, wygląda po prostu na wysuszony i drobno zmielony miąższ kokosa.
- Wpadłam na pomysł, żeby jajko zastąpić tapioką i dodałam łyżkę zmielonej, ale nie był to dobry pomysł. To znaczy z punktu widzenia naleśnika, bo ciasto wcale się nie ścięło, a jedynie zagęściło i przybrało bardziej budyniową konsystencję. Można śmiało pominąć. Albo dodać więcej, jeśli chce się mieć budyniową konsystencję (wtedy trzeba dolać więcej wody, lub zmniejszyć ilość mąki gryczanej).
- Wkroiłam drobno 3 daktyle i z 8 migdałów.
- Posłodziłam dwoma łyżkami syropu z agawy, choć go nie cenię za prosty smak i niezbyt dobre właściwości zdrowotne oraz 1 łyżką syropu z mniszka leczniczego. O to ostatnie nawet nie pytajcie dlaczego. Bo tak. Czasem robię dziwne rzeczy. Myślałąm jeszcze o syropie z pędów sosny, ale jest zbyt aromatyczny i nie bardzo skomponowałby się z pozostałymi składnikami. Mniszek można zastąpić agawą, albo klonem, albo czymkolwiek słodkim. Aczkolwiek rakotwórczy aspartam mało rekomendowany…
- Smakowało bardzo dobrze, ale ciągle brakowało mi środka, dlatego dosłownie przypruszyłam ciasto solą. Tak naprawdę homeopatycznie.
- Rozgrzaną patelnię wysmarowałam olejem kokosowym i bardzo dumna z siebie wylałam pierwszego “naleśnika”.
I tutaj następuje koniec instrukcji robienia naleśników – dokonujemy płynnego przejścia w stronę kaszki kokosowo-fasolowo-gryczanej. Otóż natychmiast okazało się, że nie ma szans na przewrócenie “naleśnika”, chociaż metody – spalić na blachę nie spróbowałam. Tak czy inaczej ciasto bardzo szczelnie przylgnęło do dna, niezależnie od tego, że tłuszczu kokosowego poszło na patelnię sporo (ok, jak na moje upodobania). Próby przewracania placka w kawałkach też nic nie pomogły – ciasto po prostu zmieniło się w klasyczną, piękną breję, taką z cyklu tych pod linkiem tylko jeszcze nie ścięta i nie uformowaną. No i się ciągle franca przypalała!
Nie było co myśleć, zalałam swojego niedoszłego naleśnika wodą. Pięknie się ugotował na tej patelni, smakując bardzo ciekawie, więc:
- szybko przerzuciłam całe ciasto do garnka, dodałam wspomnianą w punkcie 1 szklankę wody, wkroiłam pół banana i ciągle mieszając pogotowałam około 10 minut.
Wyszła super pyszna! Na wygląd – a to ci niespodzianka – znowu brązowa papka, ale w smaku złożona i bogata pożywka, taka z cyklu tych, od których micha sama się cieszy. Synek po szkole odgrzał ją na maśle (rekomenduję trzymać się tego oleju kokosowego) i zjadł z ricottą od Lorków i konfiturą z morwy. Też było dobre.
Żeby nikomu zbyt smutno nie było od tego brązu, wyjęłam jedną z piękniejszych miseczek od Mędrka (choć najpiękniejsza to ci ona jest na dnie), i ozdobiłam czerwoną pomarańczą Tarocco z Sycylii. Świetnie zresztą się ta pomarańcza komponuje z daniem. Dokładkę próbowałam z jabłkiem, ale nie idzie tak dobrze, chyba że nie miałam właściwej odmiany.
Daję sobie wiele uciąć, że nie byłoby dziecka, które nie chciałoby zjeść czegoś takiego! Ta kaszka smakuje i zadowala jak ciastko. Jeszcze gdyby ładniej ją ozdobić np. truskawkami i przyszaleć z jogurtem kozim, albo czym tam białym to w ogóle bomba.
Aha, i czuję się lekko! Nie zamgliło mi głowy, czyli nie miałam żadnej alergicznej reakcji. Żołądek też w porządku.