Spożyłam swój przydział. 2/3 butelki Antico Locorotondo z dwóch butelek na trzy osoby, czyli o jakieś dwa kieliszki za dużo. Mój bezpieczny standard to pół butelki, potem piję już tylko wodę, albo wodę z kroplami wina. Z kieliszka do wina, żeby nikt nie dolewał i nie komplikował mi życia. Cóż jednak z tego, skoro dziś dobrze się rozmawiało. Ciekawy dzień; niby miałam dwa spotkania, a tak naprawdę było ich dziesięć. Po prostu ciągle wpadałam na znajomych, a oni na mnie (zerknij). Widocznie Dzień Wspólnoty, to się czasem zdarza.
Na moim parapecie w kuchni rośnie krzak pomidora. Nie że tam jakiś krzak. Po prostu rachityczny, badziewny, niedorozwinięty, obeschnięty na końcach krzaczek o łamiących się gałęziach. Przywiozłam go z Warszawy wiosną, kiedy moja przyjaciółka podstępem wsunęła mi na drogę sadzonki. Za dużo ich rozmnożyła na swoim parapecie. Dwie papryki, dwa pomidory. Przyjechały w plecaku. Myślałam, że padną, ale nie. Stały w plastikowym, jednorazowym kubku, przewiązanym folią wiele dni, aż o dziwo wyrosły i zaczęły się krzywić.
Nie miałam nigdy sumienia do męczenia istot żywych – wsadziłam je do wolnej donicy po jakimś imbirze czy awokado, które zawsze wsadzam do ziemi, jeśli mi w lodówce wykiełkują. Żyją ze dwa lata i umierają, taki cykl.
Kiedyś Meksykanin Jezus, powiedział, że awokado to potężne drzewa, które muszą mieć ziemię do ukorzenienia, dlatego w donicy nigdy sobie nie poradzą. Powiedział też, że w Meksyku z liści awokado robi się sałatki, zjada się je. Ktoś inny powiedział mi, że imbir umiera, bo jest dwuletni i koniec. Potrzebuje, by zająć się jego bulwami, dać im przestrzeń. Ja się nie zajmuję.
Rolnik ze mnie żaden, choć uczyli mnie i grabić i kosić i owoce zbierać. Nie uczyli mnie rozmawiania z roślinami, słuchania ich, pielęgnowania. Dlatego nie umiem, co mi nie przeszkadza. Na moich oknach rosną “kwiatki”, wszystkie zielone i niekwitnące takie, które potrafią sobie poradzić i z długotrwałą suszą i z powodzią na przemian. To nie tak, że ich nie kocham – kocham je bardzo. Po prostu nie słyszę, kiedy wołają o wodę lub glebę. Reanimuję dopiero kiedy padają, tym się właśnie zajmuję – reanimacją.
Jeden pomidor zdechł od razu. Jeden wyrósł na metr dwadzieścia, albo tyle, ile ma okno. Może na metr czterdzieści, albo pięćdziesiąt, bo na koniuszku się zakrzywia. Obie papryki, choć stosowałam różne metody usychania, nadal żyją. Nigdy nie wyrosły wyżej niż na piętnaście centymetrów, więc wyrzuciłam je na balkon, ale po tym jak nie zdechły przy pierwszych przymrozkach, znowu okazałam litość i wzięłam je pod swój dach. Lubię ocaleńców. Mają w sobie coś, co porusza moje serce. Choć nadal podlewam je raczej co trzeci raz.
Ten jeden krzak pomidora, co wyrósł, nawet nie zakwitł. Po prostu stał się zielony i tyle. Kiedyś przez przypadek potrąciłam jego gałązkę i zapachniał mi. Zapachniał ostro, intensywnie, zielono, no tak wręcz po męsku. Nic się z nim nie dało zrobić, bo nie chciał uschnąć. Postawiłam go jedynego w kuchni tam, gdzie stawiam słoik z wodą spod papierowych filtrów do kawy. Filtry trzeba płukać; im bardziej się je przepłucze, tym mniej kawa śmierdzi papierem.
Poranna – pierwsza i moja jedyna kawa jest dla mnie święta. Piję ją symbolicznie, rytualnie, przez pierwszą dobrą godzinę siedzenia przy komputerze. Nie muszę jej pić, jest mi po nic. Ciśnienie nie ma tu nic do rzeczy, budzenie się tym bardziej. Kapusta, unikanie mięsa i żywności przetworzonej robią swoje – moje ciśnienie jest bardzo OK.
Trzy różne rodzaje Etiopii, które mam obecnie na stanie powodują, że cieszę się życiem. Kawa mi się należy za te godziny siedzenia przy komputerze. Jak Burkowi buda. Dlatego codziennie przelewam papierowe filtry dużą ilością czystej przegotowanej wody. Wlewam też gorącą wodę do kubka, żeby był ciepły, zanim trafi do niego moja pierwsza i jedyna kawa.
A potem gryzie mnie sumienie, że nie mogę marnować wody, więc zlewam ją do słoika. Kiedy się zapełni, podlewam nią kwiatki, albo tylko dwa z nich. Reszcie dolewam już normalnej wody z kranu. Właśnie tyle czasu, ile trzeba, żeby zapełnić słoik dwa razy, wyznacza okresy między suszą a powodzią dla moich roślin na oknie.
Ale ten skurczybyk pomidor dostaje wody dwa razy więcej niż inne. Bo stoi najbliżej i mogę do niego zlać wodę, kiedy wcale nie chce mi się jej rozlewać po pokojach. Dlatego rośnie, zamiast uschnąć. I pachnie niebywale silnie, ilekroć trącę go, lub potrę, lub tylko musnę. Osadza mi się na skórze i na ubraniach. Niekiedy niweczę jego liście celowo – mnę je, miętoszę, pocieram. Uwielbiam ten zapach. Jest dziki, jest nieokiełznany, atakuje niespokojnie nozdrza.
Wróciłam do domu. Nie zasłoniłam okien w kuchni. Pierwsza w nocy to czas, kiedy moi sąsiedzi definitywnie śpią. Bliżej już świtu niż kłopotów z nimi. Śpi nawet podlotek z naprzeciwka, który lubi mi puszczać laserowe zajączki przez okno. Wyciągam jedzenie. Pół sałaty lodowej, ryżowy wafel, końcówkę sera od Bożeny Sokołowskiej z goździkami i kminkiem (zobacz fajny foodpairing tych serów kawą). Urywam rękami po kawałku, wkładam do buzi i żuję z widokiem na te obeschnięte liście pomidora.
Nocą rzucają się w oczy, napraszają o uwagę. Po ich zapachu aż za dobrze wiem, jak smakują.
Zanim myśl dociera do mózgu, wywołując w nim impuls, który sprowokuje mnie do wstania i ruszenia w kierunku okna, już wiem, jak siada to połączenie. Odkrawam kawałek łomnickiego sera Bożeny z kozieradką i przegryzam go liściem pomidora. Raz. Drugi. Trzeci. Świetnie się łączy, zaostrzając sałatę, komponując się z kozą.
“Jeśli pomidor nie jest trujący, to liście pomidora też nie będą”, myślę. Teraz pachnę nie tylko na skórze, ale i od środka. Mocnym, intensywnym zapachem upartego krzaka…