Czemuś listopad to dla mnie czas wspominków, rozmyślań i podsumowań. Nigdy nie jest to koniec grudnia, ani tym bardziej początek stycznia. Nowy Rok został głupio pomyślany na tę akurat część roku. Ani nic starego nie odchodzi, ani nic nowego nie przychodzi. To po prostu szczytowy sezon na odmrażanie tyłka i tęsknotę za słonkiem. Dzień Umarłych w listopadzie jest o wiele bardziej usprawiedliwiony niż Nowy Rok w nowy rok. W sensie noworocznych postanowień. Choć jak się zastanowić, to robienie postanowień na noworocznym kacu jest tyle samo niezasadne, co racjonalne. Można przysiąc sobie wszystko a niczego nie trzeba się trzymać. W końcu, kto by wierzył w nietrzeźwe bajki?
Tak więc, kiedy październikowa piękna, kolorowa i ciepła jesień przeszła w deszczowy i szarobury listopad, zaczęły mnie nachodzić wspominki i wypominki z przeszłości, związane nie tylko z grobem mojego brata. Pomiędzy tym błąkało mi się po głowie spotkanie z chłopakami z Kuchni Dantego, o którym napiszę. o Leonardo i Alfredo, dwóch Włochach, gotujących z książką – lecz nie kucharską – w ręku. I tak sobie przypomniałam, że towarzyszący mi na różnych etapach życia partnerzy, dzielili ze mną te dwie ważne dziedziny – literaturę i kuchnię. Z czego zresztą wynikło wiele przygód : )
Znacie takie klimaty, kiedy faceci intelektualiści zamiast bieganiem i treningiem, zabierają się za gotowanie, a pomiędzy dziełami Hemingwaya i Camusa przechowują szczelnie przepakowaną książkami półeczkę z rarytasowymi kulinariami?
U mojego niemieckiego pisarza, Jörga, na honorowym miejscu w kuchni wisiał oprawiony w ramę za szkłem wywiad z kulinarnym credo jego ulubionego włoskiego szefa. Jörg cierpiał na kompleks Goethego, tylko przez przypadek nie był bohaterem “Marsza Radetzky’ego” i specjalizował się w prawdziwie męskiej kuchni, pełnej smażonych mięs, gęstych sosów i czerwonego beczkowego wina, po których wpadał w pełną zadumy i niespokoju drzemkę. Na romantyczną podróż życia zabrał mnie do Pragi, którą mieliśmy zwiedzić według ordnungu, wyznaczonego literackim przewodnikiem po miejscach, w których jakiś dwudziestowieczny bohemowy celebryta kiedykolwiek uchlał się Absyntem. Każdy dzień zaczynał od włoskiej kawy z włoskiej kawiarki we włoskich kapciach i włoskim szlafroku, w starym, arystokratycznym fotelu, z niemiecką gazetą codzienną w ręce. W moim sercu pozostał jako idealne połączenie selera i suszonej śliwki kalifornijskiej, choć pierwsze słowne skojarzenie z nim, jakie pojawia się w moim osobistym słowniku to “trufle”.
U mojego norweskiego pisarza, Tora Eysteina, w jego starannie i dyzajnersko urządzonym w stylowych second-handach berlińskim mieszkaniu, książki zajmowały wybitne miejsce, ważniejsze niż kiedykolwiek i cokolwiek innego. W zawsze czystej, idealnej dla jednej osoby kuchni w idealnie równym szeregu stały książki makaroniarskie i z zupami. Po norwesku, angielsku, niemiecku i włosku. Tor specjalizował się w rybach, wielbił je, czcił, łowił, oprawiał, jadał w każdej postaci i popijał tranem. Każdy dzień zaczynał od filiżanki wybornej kawy jednorodnej ze świetnym, często ekskluzywnym ciastkiem lub czekoladką, zawsze w łóżku, zawsze z książką w ręku. Szalenie dbał o sprawność swojego mózgu, dlatego żywił się wyłącznie organicznymi, najlepszymi produktami. To on pierwszy pokazał mi berlińskie targi lokalne, nauczył degustować i wybierać domowe konfitury i przetwory. I szukać. Wciąż i wszędzie szukać nowych smaków, nowych połączeń, nowych doznań… Pijał świetne białe wina i z każdej podróży przywoził lokalne przysmaki. Chcąc pokazać mi swój świat zabrał mnie za koło podbiegunowe tam, gdzie potężne, czarne i nieprzystępne skały wygładzone lodowcem kształtują charakter tych ludzi. Choć w swoim rodzinnym domu stale sprawiał wrażenie, jakbym swoją obecnością zakłócała raz na zawsze ustalony dla tej szerokości geograficznej stan zaludnienia na kilometr kwadratowy, w moim sercu pozostanie jako smak późnojesiennej, przemarzniętej i niebosko słodkiej czarnej porzeczki, z krzaków w jego drewnianym domu na wsi. W moim prywatnym słowniku pojawia się jako synonim łososia, szeptu oraz norweskiego wieloznacznego “hmm…”, popartego pełnym zadumy kiwaniem głową.
O kuchni mojego polskiego literata nie wiem nic, ponieważ mieszkała tam jego żona. Nie wiem ile pośród jego wielotysięcznej biblioteki było pozycji kulinarnych, wiem jednak, że sprawny był w opisach potraw i smaków. Jego poranki kojarzę z kawą w hotelu lub knajpie, zawsze z jakimś dowcipem, anegdotą prawdziwą bądź zmyśloną, wyciągniętą na dowolną okazję z worka bez dna, smaki zaś zdecydowanie z prawdziwą, lokalną, bardzo tradycyjną kuchnią polską, z koniakami i znakomitą znajomością knajp w różnych miastach Polski. Ciekawe, że to właśnie on kojarzy mi się z pojęciami “sytość” i “dom”. Być może z powodu (jedynej) wspólnej mapy językowej w głowie, albo jedzenia, które znałam w dzieciństwie.
Kuchnię mojego najdroższego ukraińskiego przyjaciela-choć-nie-faceta ze Stanów, Alexa, widziałam tylko na chwilę tego lata. Tworzyła małą, wypełnioną typowymi amerykańskimi meblami z lat 60 wnękę w maleńkiej pracowni na Manhattanie, gdzie Alex śpi, pisze i maluje. z Alexem łączy mnie wieloletnia i wielotysięczna korespondencja, w której kiedyś ludzkość odnajdzie odbicie epoki i dowie się np. o tym, co się się jadało na początku XXI stulecia w szpanerskim Nowym Jorku i w usiłującym nadążać za trendami Krakowie. Dziupla Alexa wyścielona jest od góry do dołu obrazami i książkami, jedyny wolny metr podłogi zajmuje mata do jogi i ciężarki, więc gdyby kiedykolwiek zdarzyło mu się dostać książkę kucharską, najpewniej by ją wyrzucił, jak wyrzuca wszystko, co nie jest konieczne w jego życiu. Alex uwielbia staroświecką restaurację w ukraińskiej dzielnicy i amerykańskie steki, choć na co dzień jada proste i ascetyczne kasze, które sam gotuje. Idealne połączenie w moim sercu tworzy z lodami Ben & Jerry’s, których dwa wielkie pudełka przyniósł mi o poranku do harvardzkiej pracowni komputerowej po tym, jak spędziłam tam noc na składaniu Yearbooka. W moim osobistym słowniku figuruje pod hasłem “Alex, the garlic man”…