Piję sobie leniwie późnoporanną, niedzielną kawę, wciąż jeszcze w nieseksownej, ale ciepłej, miękkiej i wynaciąganej odpowiednio do kształtów mojego ciała nocnej garderobie, kiedy słyszę coś, od czego zaksztuszam się nerwowo, w zdumieniu i ze śmiechu. Siedzi mój syn ukochany jedynorodny w kuchni z ładną dziewczyną ciut starszego kolegi i mówi, że między innymi rozważa zostanie TECHNOLOGIEM ŻYWIENIA. Jakby co, może coś robić ze swoją mamą…
To właśnie powiedział mój syn rodzony, który jako dziecko nie chciał jeść tego, co mu dawałam. To syn, który całe życie jadał niemal wyłącznie makarony i w wieku siedmiu lat sam zaczął je sobie gotować po tym, jak ja odmówiłam współpracy. To syn, który swoim odrzuceniem spowodował, że przez wiele lat nie gotowałam w domu, tylko opłacałam mu stołówki i bary mleczne. To syn, który w wieku dziesięciu lat doprowadził mnie do łez i głośnej babskiej histerii, kompletnie odrzucając zdrowy styl jedzenia, który wtedy wprowadziłam. Syn, który będąc siedemnastolatkiem praktycznie prowadzi rozdzielność majątkową, w tym żywieniową.
Widuję co prawda, że czytuje mojego bloga i z własnej woli przychodzi na moje wykłady. Zauważam, że podpytuje mnie, co ma jeść koleżanka na krwotok z nosa, albo na słabość, albo na pryszcze i czy koledze jedzenie pomoże w arytmii. Wiem, że przychodzi czasem do mnie i błaga: ugotuj mi coś najzdrowszego, co masz, bo jadłem z chłopakami na mieście i czuję się fatalnie. Często widuję go sałatą czy papryką w ręce, notuję w jakim tempie znikają owoce i warzywa z lodówki, w jego pokoju mało znajduję opakowań po chipsach, więcej po waflach ryżowych, wiem, że kanapki robi nie z białego chleba a z razowej żytniej Wasy, wersja sport, które sam kupuje. I sprzątam puste lub prawie puste miski z moim jedzeniem, które bez słowa kładę mu przed komputer (metodologia badań wykazała najwyższą skuteczność), a raz na dziesięć usłyszę nawet “da się zjeść”. Ale technolog żywienia z ust młodego człowieka, który nie wypuszcza basu z ręki to jednak spore zaskoczenie.
Myślę więc, matki, że nie ma co się uginać. Nie ma co mówić: nic nie je poza mięsem. Nic nie je poza pizzą. Nic nie je poza McDonalds… Mój syn też nic nie jadł poza białym makaronem z Vegetą, płatkami Nestle z mlekiem Łaciate, serkami Danone i filetem z kurczaka. Dlatego, że kiedy się urodził, wierzyłam, że to jest najzdrowsze jedzenie, jakie można dać dziecku. Przecież i lekarze na porodówce i cała prasa i reklama wszyscy mówili, że tak trzeba. Sama tak jadłam, bo długo karmiłam i chciałam, żeby moje dziecko zaznało mojej miłości i opieki. I robiłam mu suuuper urodziny dla wszystkich kolegów w McDonalds… Ale…
Ale gdzieś tam pod skórą pamiętałam, że my jedliśmy inaczej. Gdzieś tam moje ciało słabło i chorowało i mówiło mi, że coś robię źle. Mój syn też chorował i był słaby. Pomogła mu pediatra homeopata, która nakrzyczała na mnie, że karmię synka białymi bułkami i wskazała na alergie pokarmowe. Zawsze był chudy jak patyk i mama z kolei krzyczała, że go głodzę.
Ciągle coś było nie tak, aż po prostu przestałam gotować w domu, płacąc za stołówkę przedszkolną i szkolną, samej jedząc cokolwiek. Po trzydziestce jednak zaczęłam gwałtownie tyć i czuć się coraz gorzej i żaden lekarz nic mi na to nie mógł poradzić. Według wszelkich norm byłam zupełnie nie chora. Bo oni leczą chorobę, a nie wzmacniają zdrowie. Zaczęłam szukać i trafiłam na holistykę. Znalazłam problem w podstawach, czyli w jedzeniu. Znalazłam najpierw dla siebie, potem dla innych. Najpierw walcząc z synem o zmianę zasad, potem poddając się, a potem zwyczajnie nie dyskutując, zlikwidowałam z domu rzeczy trujące i wyposażyłam szafki i lodówki w produkty jadalne. Nie poddałam się i teraz jestem w tym miejscu, w którym mój syn jest super szczupłym, dobrze zbudowanym, silnym młodym człowiekiem, który wyraźnie odstaje od swoich rówieśników, podpisując się na Facebooku “żywa reklama w Jedz Naturalnie” i oświadczając starszym koleżankom z pierwszego roku studiów operatorki, że chce zostać technologiem żywienia…
Matki, nie poddajcie się. Jedzcie to, co jest właściwe i co wam służy. Matki, nie kupujcie śmieci tylko dlatego, że dzieci “nie jedzą nic innego”. Nie karmcie dzieci słodyczami, nie dawajcie przekąsek, nie zgadzajcie się na to, by jadły w kółko jeden tylko niezdrowy produkt. Mojemu mówiłam, że w Afryce są dzieci, które za tę miskę jedzenia, którą on gardzi bardzo by mi podziękowały i nie dawałam nic, aż nie zgłodniał na tyle, by jeść. Jeśli nie jedzą, znaczy że nie są głodne, jeśli sięgają po niezdrowe produkty, znaczy, że męczy je toksyczny głód, który trzeba wyleczyć. Nie idźcie na kompromisy. Wojna może trwać latami, ale ona przyniesie trwałe skutki. Tym bardziej nie idźcie na kompromisy, jeśli wasze dzieci są maleńkie i dopiero zaczynają jeść stałe pokarmy lub wciąż są karmione piersią. Do mojej knajpy przychodziły dzieci od urodzenia karmione prawidłowo. One po prostu uszami wciągały soczewice, cieciorki, warzywa, razowe ryże i makarony… To się naprawdę da.
I przede wszystkim – świećcie przykładem. Co wy zjecie, w końcu zjedzą też wasze dzieci. Zwłaszcza, jeśli gotujecie od serca i z miłością coś, co one wcześniej czy później odkryją i docenią.